Przechodziliśmy obok świątyni Chion-in. To jedna z ważniejszych świątyń buddyjskich w Kyoto. Ale wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Zmierzaliśmy w stronę dzielnicy Gion i Świątyni Kiyomizu dera. Nie wszystko szło zgodnie z planem, bo w zasadzie wszystko poza Heian jingu było dziś zamknięte. Łącznie z zamkiem. Tymczasem przy naszej drodze wyrosły drzewa. Nie wiem jakie. Duże. Trochę mniejsze niż dąb Bartek, ale sporo większe niż kabacki Hetman. Zauważyłem dziś coś ciekawego. Tu nie ma trawników. Są mchy. Mech rośnie tam, gdzie w polskich realiach byłaby trawa. Trawniki też się zdarzają, ale nie jest to zwykła trawa, a Ophiopogon „Kyoto” sp. Pod taką nazwą używam tej rośliny w aranżacjach akwarystycznych.
Przeszliśmy więc obok tej świątyni, prawie obojętnie. Ale przy następnej bramie weszliśmy na teren świątynny, zachęceni widokiem zmierzającej tam pary młodych ludzi w kimonach. Po chwili oni zniknęli we wnętrzu. My poszliśmy dalej. Gdzieś w przejściach między pawilonami, uśmiechnął się do nas młody mnich. Zamachał zapraszając nas do środka. Ten przyjazny gest został przez nas zbagatelizowany, ale po chwili powtórzył go starszy pan przechodzący tą samą ścieżką. Po chwili wahania i debatowania, weszliśmy. Oczywiście buty trzeba zdjąć, ale o dziwo w tej świątyni pakuje się je do foliowego worka, który należy wziąć ze sobą. Nigdy nie byłem w buddyjskiej świątyni. Nie wiedziałem czego się spodziewać. Szliśmy chwilę po czerwonym dywanie, który zaprowadził nas do wielkiej Sali wyłożonej słomianymi matami tatami. Sala była bardzo obszerna, dobrze oświetlona i klimatyzowana. Wszędzie unosił się zapach kadzidła, dźwięk dzwonu i skandowania przez mnichów mantra. Kilka osób usiadło na „widowni”, czyli na krzesełkach rozstawionych naprzeciw głównego ołtarza. Kilka innych siedziało bardziej z przodu na tatami. Panowała jakaś luźna atmosfera. Nie czułem się tam tak bardzo intruzem, jak się spodziewałem. Okazało się, że dalej za 500¥ można wejść do części muzealnej i ogrodów świątynnych. Ogrody jak ogrody. Ładne, nawet bardzo. Ale oglądanie ich codziennie przestaje być atrakcyjne. Dla mnie to jeszcze atrakcja, bo zasady kompozycji i estetyki japońskich ogrodów wykorzystuje w swojej pracy. Ale przebieganie przez ogród, tylko po to by za godzinę być w następnym, to zaliczanie, a nie zwiedzanie turystycznych atrakcji. A ich twórcy chcieli, byśmy przeżyli coś wzniosłego. By widok ich dzieła, był przyjemny dla naszych zmysłów i kojący dla duszy. Musiałem to dziś zrozumieć. Inaczej miałbym dość. Chwila znużenia Japonią i jej sztuką dopadła mnie w innym ogrodzie dwie godziny wcześniej. Teraz wrócił mi spokój ducha. Znów zacząłem oglądać ogród, myśląc o pracy twórcy, jego następców i następców następców. Jak bardzo ogród zmienił się pielęgnowany przez pokolenia ogrodników? Ile jest w nim z pierwotnego planu? Czy już osiągnął swój zamierzony kształt, czy to jeszcze przed nim? Co w tym ogrodzie jest, a przede wszystkim czego nie ma? Ogrody japońskie się przeżywa, a nie ogląda. Zapomniałem o tym, na szczęście na krótko.
Między pawilonem świątyni, a jej ogrodami był krótki pasaż. Podłogowe deski zaśpiewały pod naciskiem naszych stup. To słowicza podłoga.
Słowicza podłoga, to coś więcej niż skrzypiące, stare deski. W zasadzie deski nie skrzypią. Dźwięk wydają specjalne gwoździe, którymi te deski są montowane. Kiedy się po prostu po nich idzie, faktycznie brzmi to jak śpiew ptaka. Niesamowita doznanie. Niestety próby przemieszczania się po podłodze bezszelestnie nie powiodły się, bo turyści wydurniali się na nich, a niektórzy nawet nie zdawali sobie sprawy po czym idą i niemal biegli, zaliczyć ogród.