W drodze do Hiroszimy zaplanowałem fakultatywny wypad do Iwakuni, ok 40km za Hiroszimą. Tak długo jak się dało, nie mówiłem Sylwii, że chcę tam pojechać żeby zobaczyć most. Choćby ten most spełniał życzenia i leczył nieuleczalnych, ciężko jest przekonać tak racjonalną żonę, że musimy go zobaczyć, aby nasze życie było pełniejsze.
Szybko okazało się, że moje plany chyba nie zostaną zrealizowane, bo na Hiroszimę mięliśmy trochę ponad dobę, a jeszcze chcieliśmy się spotkać z Shizuką, koleżanką, poznaną kilka lat temu w pociągu do Krakowa.
Krótkie zimowe dni utrudniają zwiedzanie. Co prawda są o prawie 2h dłuższe niż w Polsce, ale nadal po 17:00 niewiele już można zobaczyć.
Zwiedzanie atomowego miasta zaczęliśmy od zamku. Zamek nas zaskoczył, bo choć mały i brązowodrewniany, ma w sobie „to coś”, a przy tym nie jest oblegany przez milion turystów. Było ciepło, a ciepła nam było trzeba, bo w ostatnich dniach mocno zmarzliśmy. Niebo było tak błękitne, że trudno sobie wyobrazić, by mogło mieć piękniejszy kolor. Nie śpieszyło nam się.
Następny punkt zwiedzania, to ogrody Sukkei-en, które okazały się tak piękne, że ciężko było nam opuścić to miejsce.
Plan zakładał, że jeszcze tego samego dnia popłyniemy na świętą wyspę Itsukushima. Niewiele tam zobaczyliśmy, bo przybiliśmy do brzegu tuż przed zmierzchem, kiedy wszystko zamykano.
Wypad za miasto wydawał się w tej sytuacji absurdem. Głód, rozsądek i zmęczenie wygrały. Przełożyliśmy most na następny dzień.
Zaspaliśmy.
Przed spotkaniem z Shizuką mięliśmy zwiedzić Muzeum Pokoju, ale już wiemy że się nie uda. Może popołudniu. Shizuka pracuje na Uniwersytecie, który postanowiła nam pokazać po lunchu. Posiłek, to słynne Okonomiyaki z Hiroshimy. Jako goście mogliśmy sobie wybrać lokal w którym zjemy. Ale był jeden warunek, lokal ma się znajdować we wskazanym budynku. Cztery kondygnacje, a na każdej 6-8 knajpek i wszystkie serwują Okonomiyaki. Jak tu wybrać?
Przy okazji przyjacielskiej pogawędki Shizuka wyciągnęła od nas informację, że mięliśmy w planach pojechać do Iwakuni. Fakt, że nie jest to sprawa priorytetowa został zignorowany. Podczas zwiedzania przez nas uniwersytetu, studenci, asystenci i nawet jeden profesor, zaczęli dyskutować jak nas dostarczyć do Iwakuni. Przygotowano dla nas mapkę z rozpiską połączeń tramwajowo kolejowych z miejsca, gdzie jesteśmy, aż pod sam most w Iwakuni. A następnie identyczny zestaw, z powrotem na dworzec autobusowy w Horoshimie, a dalej aż do Takehary. W Takeharze musieliśmy być przed 21:45, by zdążyć na ostatni prom do domu. Uzbrojeni w tak potężne narzędzie ruszyliśmy w drogę. Nie wypadało odmówić. Park pokoju zwiedzimy innym razem. Będzie powód by wrócić do Hiroshimy
Najpierw Astram, czyli nadziemnym szybkim tramwajem (po naszemu SKM), na stację kolejową. Tu obsługa stacji pilnowała, abyśmy przypadkiem nie weszli w zły pociąg. Kiedy odjechaliśmy zapewne odetchnęli z ulgą, że zrobili wszystko co się dało, aby nasz plan został zrealizowany.
W Iwakuni, zaraz po opuszczeniu stacji kolejowej stanęliśmy przed mikro autobusem, który miał zabrać nas nad rzekę Nishiki. Miejsc siedzących było chyba 12. Tylko jedno wolne. Sylwia skorzystała. Okazało się, że było wolne jeszcze jedno, ale zajęte przez zakupy, czy inne torby miejscowej staruszki. Po kilku minutach kobiecina zebrała się na odwagę, żeby spojrzeć na odmieńca-cudzoziemca i przekonać się, że on stoi, bo nie ma gdzie usiąść, a nie dlatego, że jest zwykłym dziwakiem. Zaczęła się giąć w pokłonach i przepraszać jakby zrobiła mi niewypowiedzianą krzywdę.
Kierowca okazał się mistrzem kierownicy, bo jechał przez uliczki tak wąskie, że na rowerze nie czuł bym się swobodnie. Przez otwarte okna domostw po drodze, można by podkradać słodycze ze stołów. Ciasno. Jakim cudem ten pojazd się tu mieści?
Pani od ukłonów, okazała się skarbnicą wiedzy o okolicy i choć rozumiałem nie więcej niż 10% tego co mówi, to i tak opowiadała mi o świątyniach, zabytkach i historii miasteczka. Polecała zobaczyć zamek, o istnieniu którego, w przewodniku nie było słowa. Zadbała też, byśmy poznali rozkład autobusów powrotnych na stację. A na koniec nie chciała przyjąć ciastka z Hiroshimy, które mięliśmy na okazję poznania kogoś takiego jak ona. W moim mniemaniu zasłużyła. W jej głowie hańba nieudostępnienia mi miejsca od samego początku, była za duża. Byle opowiastki o okolicy nic tu nie zmienią. Ostatecznie przyjęła prezent, ale dopiero pod naporem perswazji japońskich turystów, którzy też chcieli zobaczyć Kintai kyo.
Rzeka wygląda na płytką. Ale gdyby istotnie była zwykłą smródką, nie zbudowano by na niej tak sławnego mostu. Mostu, który od 1673r. Opiera się powodziom, trzęsieniom ziemi i tajfunom (nie wszystkim, w 1950 most przegrał). Powstał dlatego, że wcześniejsze konstrukcje były regularnie niszczone przez żywioły. Postanowiono, że na kamiennych podporach powstanie drewniany most łukowy. Jak wszystkie tego typu japońskie wynalazki, powstał bez użycia gwoździ. Miał być stale nadzorowany przez cieśli, którzy co 20 lat mieli remontować trzy wewnętrzne łuki mostu, a co 40 dwa zewnętrzne. (W internetowej encyklopedii ktoś uśrednił te dane i napisał, że most jest remontowany co 30 lat). Oczywiście nie mogli to być przypadkowi robotnicy. Kumetsugu Ebizaki jest obecnie głównym cieślą zajmującym się mostem. Pochodzi z rodziny, która opiekuje się budowlą od samego początku. Czyli od 11 pokoleń.
Dla porównania, ja dopiero niedawno dowiedziałem się jak miał na imię i czym się zajmował mój pradziadek. Hańba mi, bo to tylko 3 pokolenia na zad.
Oglądając most z bliska, da się znaleźć kilka gwoździ. Wykonanych podobno z tej samej stali i w tej samej technice co miecze katana. Ale są tam dopiero od 1953 roku, kiedy to musiano odbudować most to tajfunie, wspomnianym powyżej.
Most aż do 1867 roku był dostępny tylko dla wysoko urodzonych. Prawie 200 lat chłopi i kupcy mogli się przeprawić przez rzekę w łodzi, a na most mogli jedynie popatrzeć.
Współcześnie przy wejściu na most stoi kasa biletowa. O 17:00 jest zamykana, a przed okienkiem pojawia się koszyczek na opłatę za bilet wstępu. Wyobrażacie sobie to w Polsce? Nawet gdyby ktoś zapłacił, to następny by zabrał.
Czas naglił. Pospacerowaliśmy sobie po moście, który jest potwornie stromy. Wchodzenie po cyprysowych łukach jest jeszcze znośne, ale z każdego łuku trzeba zejść, a to już jest atrakcja dla sprytnych i sprawnych o dobrym wyczuciu równowagi. Oczywiście leszcze mogą się trzymać poręczy, ale my jesteśmy rekinami. Rekinami z aparatem i statywem, więc nie zamierzamy niczego się łapać.
Ale w deszczu, kiedy deski robią się śliski, chyba bym schował aparat i jednak trzymał się poręczy.
Na szczęście teraz pogoda jest ładna, słońce powoli zachodzi za górami. W przełęczach pojawiają się mgły. Niebo robi się pomarańczowe od strony słońca i granatowe, po stronie przeciwnej. Magicznie. Pierwszy raz pomyślałem, że przydałby mi się absurdalnie drogi obiektyw, bo mój, może sobie nie poradzić z kolorami tej sceny. Niestety mam rację, choć z pomocą komputera da się z tych zdjęć coś wyciągnąć. Fotki są ładne, ale nie tak magiczne jak rzeczywistość.
Kolejka linowa na górę i sam Zamek Iwakuni już zamknięte. Wracamy. Przy przystanku autobusowym stoi taksówka. Drzwi się otwierają. Chwilę dyskutujemy i decydujemy jednak, że pojedziemy autobusem. Ale autobus za 20 minut, a taksówka już.
Podchodzimy do niej ponownie i znów drzwi się otwierają. W oknach firanki, kanapa tak miękka, że aż się zapadłem, a pani kierowca ogląda samurajski film. Mówi, że o tej porze są korki, ale postara się zdążyć na najbliższy pociąg. Gdyby nie zdążyła, to następny jest 15 minut później. Z jednym okiem na ekran telewizora, a drugim na drogę dowiozła nas na dworzec w niecały kwadrans. To wersja oficjalna, bo nieoficjalnie miałem wrażenie, że żadnym okiem nie spojrzała na drogę więcej niż 3 razy.
Chcę tam wrócić, bo godzina to dość, by zobaczyć most i się nim znudzić, ale nie dość, by poznać jego okolicę, historię i klimat.
Ładnie! Jak patrzę na Twoje zdjęcia (również te wcześniejsze) dochodzę do wniosku, że następnym razem zamiast imprezować, będę zwiedzać po zmroku 🙂
Dopiero teraz zauważyłam, że ten most wygląda jak ten z Twojego głównego tła na stronie 🙂
Ha, bo to ten sam most.