Kobe, to dla mnie specjalne miejsce. Nie chciałem tam jechać. Nie z niechęci, po prostu nie miałem takiej potrzeby. Dla współczesnych nastolatków Fukushima jest symbolem tragedii. Dla trzydziestolatka Fukushima, to miejsce, gdzie stało się coś złego. Ale jedno z wielu takich miejsc, bo już się przyzwyczailiśmy. Kobe było dla mnie pierwszym miejscem, które świadomie kojarzę z kataklizmem. Kiedy zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi, miałem 12 lat.
A jednak, kiedy się jest w Osace, to o Kobe się słyszy. W Kobe to, w Kobe tamto… To miasto jest zwyczajnie blisko.
Kupiliśmy Kansai Thru Pass, więc będziemy jeździć. Po zwiedzeniu Nara przyszedł czas na Himeji. A droga z Osaki do Himeji wiedzie przez Kobe. Jeżdżąc prywatnymi liniami kolejowymi trzeba było się przesiadać. Oczywiście była prostsza opcja, ale uciekł nam pociąg, a następny miał być za 25 minut. Po miesiącu w Japonii czekanie 25 minut na pociąg, nawet dalekobieżny, wydaje się zwykłą stratą czasu. Wsiedliśmy w inny i postanowiliśmy spontanicznie przesiadać się po drodze, byle w kierunku Himeji. Przesiadka wypadła w Kobe. Pierwsze wrażenie? Fajnie migają lampki na peronie kiedy nadjeżdża pociąg.
Pojechaliśmy dalej.
Pod wieczór, kiedy byliśmy już nasyceni widokiem największego w tym kraju zamku, przyszła kolej na jeszcze jedną atrakcję. Most Akashi Kaikyo. Znowu most. Domyślacie się, że po tym jak zmusiłem Sylwię do oglądania Kintaikyo, była „wniebowzięta” na myśl o kolejnym moście. Zwłaszcza, że ten nie jest zabytkiem. Ale to największy wiszący most świecie. Musiałem go zobaczyć.
Wyszliśmy z pociągu i stanęliśmy przed wielką betonową konstrukcją. O cholera… Ale bydlak wielki. Aż mi się w głowie zakręciło. Poczułem się maleńki, przytłoczony, mentalnie zgnieciony. Zrobiło mi się słabo, straciłem pewność siebie, ugięły się nogi. To taka wersja lęku wysokości, kiedy patrzy się w górę. Podobnie czułem się pod wierzą Eiffla. Nic dziwnego, są podobnej wysokości. Do tego ma niemal 4km długości. Jest o metr dłuższy niż planowano. Właśnie z powodu trzęsienia ziemi, które miało epicentrum prawie idealnie pod budowanym wtedy mostem. Brzegi cieśniny rozjechały się i most musiano wydłużyć.
Wjechaliśmy na górę niekończącymi się ruchomymi schodami. Nie patrzyłem ani w dół, ani na boki. Nawet w górę bałem się patrzeć. Wlepiłem wzrok w torebkę Sylwii, która stała kilka schodków wyżej. Bałem się, ale byłem ciekaw. W końcu się rozejrzałem. Nogi oczywiście się ugięły, a ręce zacisnęły mocniej na poręczach. Świadomość, że nic mi nie grozi wcale nie pomagała. Głowa swoje, a fizjologia swoje. Spociłem się jak szczur w piekarniku.
Na górze jest przystanek autobusowy. Ale nie mięliśmy potrzeby jechać na wyspę Awaji, więc wróciliśmy na dół. Pomyśleć tylko, że kiedy grałem w Shogun Total War i zajmowałem tę wyspę, to oznaczało, że wkrótce wrodzy daimio zegną kolana przed moją potęgą. A teraz ja uginam kolana. I to nie przed wrogiem.
Na nabrzeżu stoi tablica informacyjna z danymi liczbowymi na temat mostu. A także fragment liny na której wisi most. Na promenadę można wejść tylko do 17:00. Może to dobrze, że przyjechaliśmy za późno, bo chęć eksploracji znów mogłaby u mnie skutkować atakiem paniki. Szklana podłoga 50 metrów nad wzburzonym morzem, to nie jest to, co mózg uznaje za normalny widok. Taras widokowy też zamknięty. Nie szkodzi. Miałem dość atrakcji na poziomie gruntu.
Mogłem się założyć, że jak wychodziliśmy z pociągu, to most świecił na tęczowo, ale z bliska wydawał się zwyczajnie zielonkawo czerwony. Żona przekonuje mnie, że wydawało mi się i kolor mostu jest ciągle taki sam.
Nocne zdjęcia wymagają czasu, a wieczory nad morzem bywają zimne. Zwłaszcza w grudniu. Sylwia to złota kobieta, marzła, ale nie marudziła. Choć wiedziałem, że w głębi duszy chce zabrać moją kurtkę i utopić mnie w morzu.
Oświetlenie mostu zależy od pory roku, godziny i Bóg wie, czego jeszcze. Podobno gdzieś w internecie można to sprawdzić. Ja liczyłem na fart. Zbliżała się 19:00, czyli pstrykałem fotki już prawie 40 minut. Byłem na granicy przeciągnięcia, zaraz ktoś umrze i tym kimś zapewne będę ja. Jakimś cudem udało mi się jeszcze wmówić Sylwii, że most z lewej strony może wyglądać lepiej niż z prawej i musimy pójść kawałek dalej, aby to sprawdzić. Czas płynął, szansa na zmianę oświetlenia rosła. Po kolejnym kwadransie uznałem, że już dłużej nie da się tego ciągnąć. Czas się poddać. Ech… Jeszcze tu wrócimy. Kiedyś. To tylko most. I kiedy już ogłosiłem odwrót (w milczeniu, bo bałem się odezwać), żona przyznała mi rację. Most zaświecił na kolorowo.
– Idź, zrób te swoje zdjęcia…
5 minut później, kolory zniknęły a ja usłyszałem szydercze:
– Jeszcze nigdy nie widziałam, żebyś tak szybko biegł, nie sądziłam, że to w ogóle możliwe.
Zasłużyłem na szyderstwo, ale jeśli zdjęcia się podobają, to napiszcie w komentarzu kilka ciepłych słów dla Sylwii. Trzeba jej jakoś wynagrodzić ten ciężki wieczór.
Wróciliśmy na pociąg, pociągi są ogrzewane. Jakimś cudem zgubiłem się na dworcu i trafiłem na parking rowerowy z którego nie było wyjścia. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Ta Twoja Sylwia, to normalnie anioł… tyle cierpliwości 🙂
Kolorowe światełka na moście super. Ile czasu zajęło Ci wydostanie się z parkingu? 😉 A swoją drogą, fajne te parkingi rowerowe mają.
Z parkingu wyszedłem względnie szybko. Ale drogę znalazłem tylko dlatego, że ktoś wszedł po swój rower. Parkingi rowerowe są fajne, ale najdziwniejszy widziałem w Hiroshimie, gdzie rowery jeździły na wieszakach jak ubrania w pralni.
Świetny most. Muszę zacząć robić listę rzeczy do obejrzenia w Japonii. 🙂
Fajny most! Designersko nic specjalnego, to jego ogrom robi wrażenie. Mam nadzieję, że następnym razem uda mi się zobaczyć mosty Kazurabashi na Shikoku, Seto O-Hashi między Shikoku i Honshu i Zaobashi nad rzeką Aridagawa na południe od Osaki. Jak masz pomysły na jeszcze jakieś mosty, to daj znać.
Szczerze mówiąc to mało wiem o Japonii pod względem atrakcji… Ale jak o czymś usłyszę to z chęcią się podzielę.