O tym, że w Japonii zamiast podać sobie rękę ludzie się kłaniają, wiem już od stu lat, albo dłużej. Ale z tymi ukłonami jest jak z siorbaniem przy jedzeniu zupy. Niby się o tym wie, a jednak gdy przy sąsiednim stoliku w knajpie, ktoś wciąga kluchy, to zaczyna się rozumieć, że tak jest. Zrozumienie praktyczne i wiedza teoretyczna, to dwie różne rzeczy. Nawet na końcu świata. Albo zwłaszcza na końcu świata. Bo najważniejsze w podróży, to przestrzegać obyczajów wioski, do której się wkracza.
I tak, po dwóch dekadach trenowania sztuk walki i kłaniania się po kilka-kilkanaście-kilkadziesiąt razy dziennie, trafiłem na opór materii. Własnej materii. Okazuje się, że to, co na sali treningowej jest odruchem, poza nią staje się… Trudne? Niewykonalne? Nienaturalne? Dziwne? Nawet nie wiem jak nazwać.
Zacznę od początku.
Odprawa paszportowa. Zostałem wpuszczony na świętą japońską ziemię. Urzędnik oddaje mi paszport z ukłonem. Ja też się kłaniam, a przynajmniej tak mi się wydaje. Bo mój ukłon, to zwyczajne skinienie głowy, takie codzienne, takie nasze, takie polskie. On natomiast zesztywniał i zgiął się w pasie zachowując linię prostą między tułowiem i głową. Nie machnął czołem, a całą górną częścią ciała. Całą! Od bioder aż po czubek głowy. I choć ukłon był krótki, zdawkowy i mechaniczny, to jednak był „bardziej”. I co teraz? Wpadka? Kulturowe nieporozumienie? Obraziłem go? Zlekceważyłem? Czemu w ogóle o tym myślę?
Pociąg z lotniska do miasta. Konduktor wędruje wzdłuż wagonu. Rozgląda się, czegoś szuka. Nie znalazł. A może nie szukał? Doszedł do końca, odwraca się i kłania. Znów zgina się w połowie. Komu się kłania? Pasażerom, wagonowi? Karatecy i inni tacy jak wchodzą do dojo też się kłaniają, ale nie kiedy dojdą do końca sali i muszą zawrócić.
Znów konduktor, ale na stacji. Czeka na pociąg. Kłania się, gdy ten nadjeżdża. Maszynie czy ludziom w środku?
Maszynista. Przejeżdża przez stację. Też się kłania.
Kierowca. Przepuszczam samochód na naszej wąskiej osakańskiej uliczce. Mieszkamy aż 2,5 km od centrum, więc uliczki w naszej dzielnicy mają szerokość jednego auta lub dwóch osób z zakupami. Przepuszczamy się nawzajem, taka codzienność. Kierowca się kłania. I nagle staje się zrozumiałe, czemu od przedniej szyby do kierowcy jest tyle pustego miejsca. Żeby można się było ukłonić 😉
Kiedy kierowca przepuści pieszego, ten pospiesznie przechodzi, odwraca się i kłania. Często kłania bardzo nisko. Niemal w pas. Ja tak nie robię, ja wciąż mam manierę skinienia głową, albo uniesienia ręki, co chyba nie jest zrozumiałym gestem dla miejscowych. Może się kiedyś przestawię. Ale jeszcze mi to w krew nie weszło.
W sklepie. Dziewczyna, która pracuje w sklepie rozkłada towar na półkach. Kłania się, wita i zaprasza. Wszystko niby normalnie. Ale ona rozkłada towar na półkach i nawet nie patrzy czy jest komu się kłaniać i kogo witać. Robi to do ołówków i zeszytów, które układa. Jak robot. Tego nie lubię. Zmechanizowani ludzie, którzy robią coś, bo tak trzeba, bo tak ich zaprogramowano. To już wolę, żeby mnie olewała niż witała nie wiedząc, czy faktycznie jestem obok. Minuta przerwy i znów się kłania, znów wita. Mam ochotę ją obudzić, uczłowieczyć, odczarować. Nie wiem jak. To roboty miały się upodabniać do ludzi, nie odwrotnie.
Mój hit. Idzie przez stację starszawy mężczyzna. Niski, siwy, w wielkich okularach o szkłach grubych jak denko Żubrówki. Wyprostowany, małomówny, nienagannie ubrany. Ważny ktoś, od razu widać.
Za nim młodszy o 2-3 dekady wazeliniarz, albo pracownik, albo ktoś, kto coś schrzanił i nieźle tym sobie życie skomplikował. Idzie za ważniakiem w odległości 1-2 kroków, lekko z prawej. I się kłania. Co chwilę. Za coś przeprasza i znów się kłania. Ważniak ukłonów nie widzi, bo jest z przodu i nie zamierza się odwracać. A młody co chwilę głęboki ukłon. Bardzo elegancki, bardzo służalczy.
A jednak nie. Elegancki i służalczy ukłon to dopiero był, gdy starszy się zatrzymał i wycedził trzy słowa. (Oczywiście się nie obrucił. Jak na filmie). Pewnie myślał nad tymi słowami całą drogę przez stację, bo miały moc. Wielką moc! Ten młodszy zgiął się w pół o 90 stopni. Do idealnego poziomu. Kilka razy. A starszy nadal nie patrzył.
Na stacji wszyscy zamarli. Poza nami, gaijinami. W końcu się lekko odwrócił i jeszcze delikatniej skinął. Niemal niezauważalnie. A jednak, wszyscy zauważyli, przez stację przebiegła fala oddechu i odprężenia. Co tam się stało?
Na koniec ukłon powitalno zapoznawczy, czyli coś, co powinniśmy umieć i potrenować przed lustrem. Poznajemy nową osobę i wygłaszamy oficjalną formułkę. Nic specjalnego. Tylko ukoronowaniem wydarzenia jest ukłon, zamiast podania ręki. A ręka sama się wyrywa. Wyciąga się do przodu w przyjaznym geście, który wszystkich zaskakuje. Wszystkich, włącznie ze mną. Skąd ona się tam wzięła i dlaczego? Ja jej nie kazałem. Ach te odruchy… Zła ręka, niedobra. Znów wprowadza zamieszanie. Ukłonić się trzeba. Dla mnie ukłon jest równie nienaturalny, co dla Japończyka podanie ręki. I wychodzi z tego niezły klops. Kiedy wreszcie ogarniam co się dzieje, zabieram szybko rękę, układam wzdłuż tułowia i kłaniam się, to jednak już jestem spóźniony, wyglądam niezgrabnie, chcę szybko odpowiedzieć ukłonem na ukłon, więc w pośpiechu nie zdążam stanąć prosto, nie zginam się tam, gdzie trzeba, w ogóle koślawe to wszystko i nieładne. Jest mi jeszcze bardziej wstyd niż przed sekundą, gdy atakowałem nowego znajomego wyciągniętą ręką. A on biedak, chciał mi pomóc i też wyciągnął rękę. Też spóźniony, też niezgrabny. Choć nie tak jak ja. I znów pierwsze wrażenie szlag trafił. I tak za każdym razem. Poznawanie Japończyków strasznie mnie stresuje. Może kiedyś się uda, ale wciąż jestem niezgrabny i nie zawsze panuję nad wyskakująca do przodu ręką. Nawet gdy ją powstrzymam, to kosztem skupienia na niej, a nie na ukłonie. Ech…
Wybaczcie mi Japończycy, kiedyś się nauczę.
Spore są te różnice kulturowe między Europą a Azją.
Ja miałam wpadkę w odwrotną stronę – po roku w Japonii, pierwszego dnia po przylocie, poszłam kupić sobie w końcu buty w swoim rozmiarze (niestety w Japonii było to niemożliwe…). Zapakowawszy upragniony towar do torby ukłoniłam się pani kasjerce w Deichmannie na pół Arkadii, a stojący za mną mój facet o mało nie nakrył się nogami ze śmiechu, gdy zobaczył jej minę 😉
To nie wpadka. Choć zabawna. Ale wyobrażam sobie, że kasjerka nie znając kontekstu mogła poczuć się jak królowa angielska. 🙂
Mi się udało stracić równowagę raz podczas ukłonu i zderzyć się głową z drugą osobą. Taki guz powitalny 😉
To ja mam inne doświadczenia. W domu 'wyćwiczone” ukłony, kiedy jakie, co powiedzieć, jak i kiedy podać prezent itp. Na miejscu natomiast podwójna „wpadka” – ja się kłaniam a Japończyk podaje rękę na powitanie. Koniec końców oboje z uśmiechem i zażenowaniem podajemy sobie ręce delikatnie się kłaniając Nie jednokrotnie mi się to przytrafiło.