Znacie te moje nocne wędrówki z aparatem. Najchętniej chodzę sam, czasem z innym fotografem. Ale najbardziej lubię z żoną.
Sylwia czyni postępy i ma już własne konto na Instagramie. Jest moim przeciwieństwem. Pstryka telefonem, nie kontempluje nad kompozycją kadru, nie nosi 15kg sprzętu ze sobą. A jednak zdjęcia robi dobre. Coraz lepsze. Ale nocne pstrykanko jeszcze jej nie wciągnęło, bo noce mają to do siebie, że są chłodne i ciemne. Grubaskowi jak ja, chłód doskwiera mniej. Ale Sylwia marźnie, a tego nie lubi. A nawet bardziej, ale to blog z ograniczoną ilością przekleństw. Nawet nie marudzi, ale ja wiem, że nie ma frajdy w staniu obok, kiedy po raz trzeci poprawiam ustawienia sprzętu, albo koryguję kadr. Za dnia to nie ma znaczenia, bo fotki wypadają z aparatu po kilka na sekundę. Poprawki nie zabierają dużo czasu Ale nocą… To inna bajka. Zwłaszcza w mieście. Poprawek jest sporo, a każda klatka naświetla się po kilkanaście lub kilkadziesiąt sekund. I tylko wtedy, gdy nie zakładam żadnych filtrów. Z filtrami to nawet kilka minut może trwać.
Jak, po kilku minutach czekania na chłodzie, mam powiedzieć żonie: „spieprzyłem, muszę poprawić”? Jeszcze gorzej, kiedy poprawiam już kolejny raz i gdy wydaje się, że już jest ok, to w kadrze znajduje się jakieś niechciane źródło światła…
Tak wiec, dla dobra naszego małżeństwa, nocą chodzę sam. Choć zawsze żałuję, że nie mogę się podzielić tymi małymi przyjemnościami, które mnie wtedy spotykają.
Np.: wczoraj. Siedziałem na betonowym murku nad rzeką Sumida. To żadne osiągnięcie, każdy może tam siedzieć. Ja po prostu czekałem, aż naświetli się kolejna nieudana klatka.
I słuchałem. Tokyo, jest nocą jak każde inne duże miasto. Pełne dźwięków. Pikających świateł na przejściach dla pieszych, drących się w oddali mew, przejeżdżających autostradą ciężarówek, terkoczących po szynach pociągów, przelatujących wysoko samolotów, syren samochodów uprzywilejowanych, pluskających rzecznych fal, wywołanych przez przepływająca łódź z warkoczącym dieslowskim silnikiem. W tej wielkomiejskiej kakofonii jedno nie było normalne.
Ktoś na drugim rzeki brzegu grał na flecie. Ktoś, raczej uczący się niż zaawansowany, ale bardzo się starał. Większość dźwięków była dość czysta. Staranność w Japonii mnie nie dziwi. Ale czemu nad rzeką, czemu w środku nocy? Pewnie za dnia brak czasu, a w domu przeszkadzałby rodzinie i sąsiadom. A tak, skromny grajek z nad rzeki Sumidy był słyszany tylko przez jednego gaijina i dowie się o tym najwyżej pół Polski, kraju nad rzeką, której nazwy grajek zapewne nie zna.
Janusz