– Dziś noc spadających gwiazd. – Rui san wspomniała o tym jakby to była normalna rzecz. Albo jakby nie wiedziała do kogo mówi. A mówiła do mnie. No cóż, chciałem się dziś wyspać… Nie będzie mi dane.
Kilka godzin temu, kiedy jeszcze byliśmy na „stałym lądzie”, czyli na Honsiu, a konkretnie w Takeharze, ustrzeliłem jedno z moich lepszych zdjęć. Teraz trafia się okazja poprawić ten wyczyn.
Mam w telefonie kilka fajnych aplikacji, a między nimi taką, która informuje kiedy warto wybrać się w plener z aparatem. Aplikacja potwierdziła słowa naszej gospodyni. Nawet więcej, bo doprecyzowała, że od północy niebo będzie bezchmurne, księżyc jest w nowiu, a nawet gdyby nie był, to i tak zachodził już kilka godzin temu. Gwiazdy zaczną spadać ok 1:00 i będą spadać aż do świtu. Jesteśmy daleko od dużych miast, na małej wyspie. Noc będzie ciemna. Szkoda tylko, że to nasza pierwsza noc w tym miejscu i nie mam pojęcia gdzie jestem.
Wieje. Szyby w całym domu drżą od wiatru. Robią przy tym sporo hałasu. To dobrze dla mnie, nie obudzę nikogo skrzypieniem podłogi, kiedy będę się wymykać z domu.
Byłem zmęczony, ale obudziłem się bezbłędnie o 1:00. Zimno i się nie chce. To najlepszy argument, żeby wstać. Ubieram się ciepło, odnajduje po ciemku cały sprzęt fotograficzny jaki sobie przygotowałem zanim zgasiliśmy światło. Oczy przyzwyczajone już do ciemności, więc kwadrans po nieparzystej opuszczam lokal.
Gdzie by tu iść?
Najpierw poszedłem w stronę portu, skąd przyjechaliśmy. Na rozwidleniu wybieram drogę w górę, która wygląda jakby wiodła w jeszcze bardziej odludne miejsce.
Warto było kupić statyw, który mieści się w walizce i nie jest ciężki. Rozstawiam na środku drogi, celuję w ciemność i muszę pokonać pierwszy problem. Jak ustawić ostrość, kiedy nie widzę nawet własnych rąk. Ciemno tak, że widać tylko gwiazdy. Zostawiam aparat, idę względnie daleko, zostawiam tu telefon z włączoną latarką. Autofocus w aparacie zadziałał. Teraz trzeba tylko przełączyć na manualne ostrzenie i można pstrykać.
Czas naświetlania 24sek. Wysokie ISO. Pierwsze zdjęcie i mały szok, przede mną stoi dom. Wiedziałem, że coś jest, ale że to cały dom… Aparat zobaczył znacznie więcej niż ja. Ot, technika.
Dalej już było łatwo, bo pojawiło się trochę sztucznego światła, dość by widzieć kształty zabudowań i gór przede mną. Ale znów na zdjęciach było widać znacznie więcej niż „na żywo”. Jednak tej nocy nie trafiły mi się żadne spadające gwiazdy.
Krzątałem się tak z aparatem do świtu i jeszcze trochę. Wróciłem do domu i zdrzemnąłem się przed śniadaniem. Nasza gospodyni nie jest rannym ptaszkiem. Moje szczęście.
Kilka nocy później telefon znów poinformował, że to będzie „dobra noc”.
Tym razem już trochę poznałem wyspę, mniej więcej wiedziałem dokąd idę. A szedłem daleko. Ok 4-5 km w jedną stronę. No dobra, może to nie tak strasznie daleko, ale po ciemku, w obcym kraju, z pełnym gratów plecakiem, nie do końca znając drogę…
Wiedziałem, że muszę minąć port, zatokę z trzema skałami wystającymi z wody (po ciemku ich nie widać), potem przystań, supermarket, skrzyżowanie ze światłami, pole ryżowe, kolejny port i już…
Nie miałem odwagi brać roweru bez pytania. Potem oczywiście żałowałem, bo o ile wyprawa w stronę elektrowni była podniecająca i pełna udanych kadrów, to powrót, był cokolwiek męczący.
Dwa dni wcześniej w czasie przerwy obiadowej, pojechaliśmy na sąsiednią wyspę. Ta, na której mieszkamy i pracujemy ma 9km długości. A sąsiednia, na której jedliśmy może z pół kilometra. Mieści się tu elektrownia i kawałek plaży. No i taras widokowy. To ten taras był celem mojej nocnej fotowyprawy. Z jednej wyspy na drugą można przedostać się czerwonym mostem. Ciekawi mnie czemu większość mostów jest czerwona, ale Rui san nie wie, albo nie umie wyjaśnić. Tak, czy inaczej, tylko raz udało mi się sfotografować spadającą gwiazdę. A było to właśnie na moście.
Na tarasie widokowym, jak zwykle znalazł się opis tego, na co można popatrzeć z góry. Czyli schemat zabudowań elektrowni wraz z objaśnieniami. Żeby pisać o okolicznych wysepkach nikt nie pomyślał. Widocznie jesteśmy tak daleko od cywilizacji, że przychodzą tu tylko miejscowi, którzy znają te wyspy jak własną kieszeń, a na elektrowniach przecież nie muszą się znać.
Znów wróciłem rano, a tego dnia mamy jechać do Hiroszimy. Odeśpię w autobusie.
Super zdjęcia! Na żywo to musiało niesamowicie wyglądać.
Zdjęcia czasem są kiepskie, czasem dobre, bywają piękne. Ale kiedy się jest w takim miejscu, w takim czasie, to działa magia, której nie da się umieścić na zdjęciu.