Szybko zorientowałem się, że znajomość hiragany, to za mało, żeby wiedzieć na co się patrzy. Złośliwi Japończycy postanowili, że na knajpach okonomiyaki, takoyaki, sushi (czyli tych, które są w zasięgu moich kulinarnych/finansowych zainteresowań) będą używać znaków kanji. Sylwia pod ręką, telefon z internetem, więc…
Po kilku dniach nauczyłem się ważniejszych znaków. Najprościej jest z takoyaki, bo zwykle jednak pozostają przy hiraganie. Ale jeśli nawet nie umiem przeczytać, ani poznać po zapachu, to zazwyczaj symbol ośmiorniczki na szyldzie mówi jasno, że dobrze trafiłem.
Okonomiyaki お好み焼き z rzadka ma na szyldzie narysowaną łopatkę (albo dwie), które służą kucharzowi do przyrządzania potrawy, a gościom do ich konsumpcji. Poza tym, w napisie występują znaki hiragany お, み i nie zawszeき. Sylwia pomogła mi nauczyć się kolejnego znaku 好, czyli dobro. Znak składa się z dwóch części: kobiety 女 i dziecka 子. Ostatni znak 焼 oznacza smażenie lub grillowanie i jest na co drugim szyldzie.
Okazałem się oporny na naukę znaków na sushi. A przecież być w Japonii i nie jeść sushi, to jak być w Polsce i nie jeść pierogów. 寿司 te znaki z niczym mi się nie mogły skojarzyć. A przecież miejscowi mogliby używać znaku 鮨, którego pierwsza część to 魚 czyli ryba. Znak, który znam od urodzenia. Zawsze pod wiatr. Ale… nauczyłem się mniej więcej rozpoznawać, ten pierwszy zapis 寿司, choć przyznam, że co innego poznać, a co innego napisać. Nie napiszę, nawet pod przymusem.
Jakież mnie ogarnęło rozzłoszczenie, kiedy Sylwia powiedziała, że możemy iść do Sushirō, bo jest za rogiem, a ja przeszedłem obok, bo szukałem złych znaków. Jak to złych? Powinienem szukać スシロ. Kurde, zginąłbym bez żony. Dobrze, że klienci dostają do jedzenia pałeczki, a nie noże, bo byłem bliski popełnienia harakiri. W każdym normalnym kraju, na jedną rzecz przypada jedna nazwa i jeden sposób jej zapisu. Ale tu mamy przynajmniej 4.
すし、スシ、寿司、鮨。 Zwariować idzie, więc nie pozostaje nic innego, trzeba to zajeść.
Sushirō スシロ – to sieciówka. Jeśli miałbym porównywać do czegoś rodzimego, to chyba Zapiecek będzie najbliżej. Za pierwszym podejściem towarzyszył nam fart nowicjusza, bo nie było kolejki. Kelnerka od razu zaprowadziła nas do stolika, pokazała gdzie są kubki na herbatę i życzyła smacznego. Jest to typ restauracji, w której na taśmociągu zasuwają małe talerzyki z kawałkami sushi. Zgarniamy, co chcemy i odkładamy talerzyk na kupkę. Zielona herbata, jest gratis i można ją pić hektolitrami. Podczas gdy Sylwia rozlewała nam herbatę, ja złapałem pierwszy talerzyk. Nigiri z pieczonym schabem. Nie żartuję! Dość swojsko, choć wolę rybę.
Nad stolikiem jest niewielki komputerek, który służy do zamawiania talerzyków specjalnych i napojów innych niż herbata. Próbowaliśmy wersji anglojęzycznej, po czym Sylwia się wkurzyła, że nic nie może znaleźć i wróciła do opcji japońskiej. Też tak kiedyś zrobię. Ale teraz jeszcze musiałem zaufać żonie, bo nie rozumiałem nic.
Po chwili pojawiła się kelnerka z naszymi napojami, które miały kolor „zieleni Czarnobyla” (lub Fukushima, żeby zachować klimat orientalny). Smaczne i orzeźwiające coś, w szklance pełnej lodu.
Sylwia się rozkręciła i zamówiła nam jeszcze danie specjalne. Zastanawialiśmy się dlaczego co jakiś czas, w restauracji słychać dziwną melodyjkę, która na dodatek ma charakter lokalny. Tzn. nie gra z głównego głośnika, tylko jakby raz bliżej, raz dalej. A raz przy naszym stoliku. Zrozumieliśmy o kilka sekund za późno, bo nasz stolik był ostatnim i zamówienie specjalne zniknęło w małej dziurze w ścianie, gdzie taśmociąg wjeżdża do kuchni. Nasze nerwowe zachowanie zaniepokoiło kelnerkę, krzyknęła tylko „dajdziobu”, co miało nas uspokoić, ale wywołało tylko zmieszanie i poczucie wstydu. Melodyjka + talerzyk na czerwonej podstawce + karteczka z numerem stolika, to znak, że mamy zgarnąć zamówienie z taśmociągu. Hańba nam. Na szczęście kelnerka zaraz przyniosła to, co zniknęło za ścianą.
Przy kolejnym zamówieniu, którego dokonaliśmy kelnerka stanęła bliżej nas, ale zrobiła to bardzo uroczo i dyskretnie. Jednym skośnym okiem patrzyła, czy tym razem sobie poradzimy, a drugim obserwowała coś, co wymagało nagłej i intensywnej interwencji.
Poradziliśmy sobie, w związku z czym przycisk do nalewania herbaty na sąsiednim stoliku, nie wymagał więcej polerowania.
Kiedy uzbieraliśmy już ok. 30 talerzyków, wypiliśmy morze herbaty i po dwie szklanki słodkiego-atomowego, zgłosiliśmy swoją gotowość, do opuszczenia lokalu. Kelnerka pojawiła się z „linijką”, zmierzyła stertę talerzyków, wstukała coś w podręczny komputerek i wydrukowała paragon. Paragon został opatrzony numerem stolika i z nim należało podejść do kasy przy wyjściu.
Okazało się, że w międzyczasie wszyscy w okolicy zgłodnieli i teraz tłoczą się w poczekalni i na schodach do lokalu. Każdy siedział z wydrukowanym numerkiem jak na poczcie.
Następnym razem podzieliliśmy ich los i czekaliśmy na wolny stolik ok. 1h 40min. Czego się nie robi dla jedzenia?
30 talerzyków? No, no 😉
Obok mojego akademca była suszarnia, w której zamówienia specjalne przywoził mini-shinkansen 😉
Mini-shinkansen? Znów rozwalasz system….
30 talerzyków na dwie osoby, to nie za dużo. Chyba?
Nie, zazwyczaj kończę między 11 a 17, więc statystycznie blisko 15 😉