Shukkeien 縮景園, ogród miniaturowych krajobrazów. To jeden z tysiąca ogrodów japońskich, które zdobią ten kraj i jeden z setek, które warto zobaczyć. Czemu więc ten jest wyjątkowy?
Nie jest.
A może jednak? Mnie zaczarował i chętnie tam wrócę, oczywiście z aparatem.
Zwiedziliśmy Zamek w Hiroszimie i zastanawialiśmy się co dalej. Zerk na mapę i zrozumieliśmy, że nasz hotel znajduje się w połowie drogi do Shukkeien. No to plan się skrystalizował. Idziemy do hotelu, zostawimy to, co zbędne, a później zwiedzimy ogród. Okazało się, że wszystko jest na jednej wyspie i cała wyprawa zajęła nam trzy kwadranse. Z czego połowa to czas spędzony w hotelu.
Przeszliśmy przez niepozorną bramę i oczom naszym ukazał się las… No dobra, nie las, a kilka pni owiniętych słomą. Szału nie ma. Jakiś strumyk, parę karpi, nawet wodospadzik. Oczywiście kiedy ja zajmowałem się pierdołami, Sylwia pognała do przodu. Minęła alejkę piwonii i skierowała się do „doliny drogi mlecznej”. Ja wciąż myślałem, że będzie szaro i ponuro. Było Boże Narodzenie. O tej porze roku ogrody bywają bure, nudne i nie warte wyciągania aparatu z plecaka. Myśląc w ten sposób zachwycałem się listkiem klonu palmowego leżącym wśród mchów. To jeden z ostatnich listków tej jesieni, tak jak sakura wiosną, tak momiji jesienią też musi przeminąć. Zachwyciłem się jeszcze paprotnikiem, do złudzenia przypominającym te, które akwarystyczne friki hodują w swoich zbiornikach.
W drodze do Hiroszimy, Sylwia czytała przewodnik, więc ja będąc nieuświadomionym, nie spodziewałem się niczego fenomenalnego po ogrodzie, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem. A słyszeć powinienem. Sfinansowany przez pana Asano, jako ozdoba jego włości, a zbudowany pod nadzorem mistrza Ueda, ogród ma już prawie 400 lat. A 200 lat przed moim narodzeniem, mistrz Shimizu sprowadzony specjalnie w tym celu z Kioto, przez 5 lat dokonywał poprawek.
Prawdę mówiąc dopiero w dolince zauważyłem, że ogród jest całkiem spory. I ładny. Znacznie ładniejszy niż się tego spodziewałem. Z japońskojęzycznej mapki, którą dostaliśmy przy wejściu Sylwia rozszyfrowała kilka ciekawych wiadomości. Staw na środku (jeszcze wtedy go nie widzieliśmy) jest wzorowany na prawdziwym jeziorze znajdującym się gdzieś w Chinach. Zajmuje on centralny obszar parku, a wszystkie niemal ścieżki wiodą wokół niego. Poza tą, która go przecina. Na samym środku znajduje się szpetny, ale jednocześnie uroczy betonowy mostek, o tak cholernie stromym łuku, że Kintaikyo jest przy nim dziecinną igraszką. Na szczęście Japończycy są przygotowani na każdą okazję i dają nam szansę przejść przez most nie idąc po nim. Nie napiszę więcej, jeźdźcie i sprawdźcie co mam na myśli.
Z wody wystaje kilka malowniczych wysepek. Ale tylko jedna przyciąga uwagę, oczywiście ta największa. Choć słowo największa oznacza, że jest tak mała, że mieszczą się na niej jedno drzewko bonsai (na stałe), czapla (już nie na stałe) i jakiś żółw, czy inna potwora, zależy komu akurat chce się tam wdrapać i wygrzać na słońcu lub zwyczajnie odpocząć.
Ścieżka główna rozwidla się kilkukrotnie i kiedy mamy wybór, najlepiej iść tą mniejszą. Później nią wrócimy. Tymczasem zaprowadzi nas ona do jednego z pawilonów herbacianych, w których można usiąść pod daszkiem i kontemplować przyrodę.
Po to ogród został zbudowany. Żeby go kontemplować. I kiedy myśli zabłądzą, to nie trzeba ich za bardzo gonić i szukać. Tak jest prawidłowo. Można zapomnieć, że po 325 latach od wybudowania i po tyluż latach pielęgnacji przez pokolenia ogrodników, cały ten kompleks wyparował w jednej chwili. Teraz jest odbudowany i to dość wiernie z oryginałem, a w koło wznosi się nowoczesne miasto gdzieniegdzie wystające z nad drzew.
W ogóle Hiroshima to miasto otwartych przestrzeni. Główne ulice są szerokie, na trzy pasy ruchu, plus torowisko tramwajowe i jeszcze wielki chodnik. Bardzo nie japońskie. I nawet kiedy stoimy na wzniesieniu, nad stawem, w ogrodzie, a w tle rosną wieżowce, to jest jeszcze duży kawał nieba, którego te wieżowce nie zasłaniają.
Parkowe ścieżki są równiutko zamiecione. Po bokach, na mchu leżą i czerwienią się opadłe liście, natomiast na piaskowej ścieżynce nie leży ani jeden. Ktoś musi je zamiatać. Zamiatać co chwilę, bo wbrew temu co myślałem na początku, jeszcze sporo listków wisi na drzewach. Choć znacznie więcej jest ich na ziemi. Ale ścieżki są wolne chaosu i nieporządku. Tak samo jak wody stawu. Tych kilka listków na wodzie wiatr posadził tylko po to, żeby zdjęcia wyszły ciekawsze.
Niech za najlepszą rekomendację tego miejsca posłuży fakt, że to jedyna miejscówka w Japonii, której podziwianie wzrokowe przez Sylwię trwało dłużej, niż fotografowanie jej przeze mnie. Nie chciało nam się stamtąd wychodzić, mimo że czekał na nas prom na Miyajimę. Nie zmartwiło nas też, że tuż przy wyjściu znajduje się herbaciarnia, której nie sposób się oprzeć. Nie oparliśmy się. Zostaliśmy dłużej. Posiorbując zieloną herbatę podziwialiśmy Piwonie.
Kiedyś podobnie zadbany park miałem w Anglii, ale potem zmienił się zarząd i park przestał być taki ładny. Podoba mi się to w Japonii, że potrafią dbać o rzeczy, czy miejsca. To jest godne podziwu.