Przyszedł taki czas, że zgłodnieliśmy. Zdarza się najlepszym. A nam się zdarzyło po zachodzie słońca w Takeharze. Wygląda na miasto widmo, nikogo tu nie ma. Jest ledwie po 18:00, a ulice puste jak po północy. Ja rozumiem, że środek zimy i w ogóle, ale żeby nikogo? Knajpki są, ale pozamykane. W jednej jeszcze światło rozjaśnia wnętrze, ale widać, że właściciel już w kurtce i zamierza opuścić lokal. Przyjdzie nam dziś głodować, czy co?
Niezawodnie musi być w tym miejsce jakieś kombini. Są automaty z napojami, więc sklep całodobowy też musi być. Szkoda, że pan który rysował nam mapkę dojścia z dworca kolejowego do portu promowego, nie uznał za stosowne dorysować sklepu.
Trochę wysiłku, błądzenia, wypatrywania i oto jest. Po drugiej stronie kanału i za szeroką ulicą świeci neon – Lawson. Teraz tylko trzeba znaleźć sposób, żeby przejść przez kanał.
Onigiri i ciepła kawa w puszce, to zawsze działa. Zdecydowanie będę za tym zestawem tęsknił w Polsce. Bierzemy na zapas, bo nie wiadomo, czy dostaniemy dziś kolację. Jeszcze tylko czekolada o smaku zielonej herbaty – pyszność nad pysznościami, pasta do zębów bo się nam kończy i ruszamy dalej gubić się w tym mieście.
A zgubiliśmy się tak bardzo, że właśnie stoimy pod dwoma złotymi łukami cywilizacji. Jeśli jest Mc Donald’s, to muszą być też dwunożne formy życia. Wahamy się przez chwilę, bo nie po to się jedzie do Japonii, żeby wcinać hamburgery. Ale z drugiej strony…
Sylwia jest w fastfoodowym, wegetariańskim niebie. Burger z rybą, który wygląda o niebo poważniej niż ten ubogi wynalazek dostępny w Europie.
Z zapiekanym serem. Z krewetkami. Z ziemniakami.
Tablice za kasami są animowane, a bohaterem animacji jest czerwony soczysty, skropiony rosą pomidor. Aż chce się takiego zjeść. A ja przecież traktuję pomidory zło konieczne, zjem, bo dali ale sam nie sięgnę. Tym razem jednak ślinię się na widok pomidora – z McDonalda…
W lokalu rojno, gwarno, jak w sylwestra ruch. To nie klienci, to pracownicy. Każdy sobie szuka zajęcia. Nikt nie siedzi bezczynnie, poza dziewczyną za kasą, która czeka aż rozjedzie ją cudzoziemski walec nieporozumienia. Nie może uciec, bo się zagapiła i została sama na stanowisku. Podchodzimy i z nieukrywaną satysfakcją obserwuję jak przerażona dziewczyna nagle się rozluźnia, prostuje, nawet uśmiecha, bo właśnie spadł jej z serca głaz wielkości góry Fuji. Cudzoziemcy mówią po japońsku. Uff…
Sylwia zamawia, bo to ona mówi po japońsku, ja tylko udaję. Obserwuję teatr z użyciem słów, rąk papierowej ściągawki. Przed kasjerką leży karta z obrazkami i podpisami. W pierwszej kolumnie wybieramy bułę, w drugiej dodatki, a w trzeciej napój. Każde wypowiedziane przez Sylwię słowo jest powtarzane przez sprzedawczynię, a na koniec jeszcze raz powtarza wszystko. Kiedy już nie ma wątpliwości dostajemy numerek i zostajemy odprawieni do stolika.
Po chwili dostajemy napoje i frytki, ale na kanapki musimy poczekać, bo jeszcze się robią, żeby były gorące w chwili wyserwowania. Zanim się pojawią zabawia nas dziewczyna, która zaprasza nas do loterii, chyba w celach społeczno-charytatywnych. Kto by tam zrozumiał. Tak czy inaczej wygrywamy ręczniczek (przyda się). Dostajemy nasze kanapki z krewetkami. Są świetne. Reszta taka jak u nas.
Konsumpcja zakończona, trzeba po sobie posprzątać. I tu się zrobił problem. Śmietników do segregacji jest chyba pięć. Opisane po japońsku. Obrazki są, ale i tak boję się, że popełnię jakieś wielkie faux pas. Długo czekam przy stoliku, aż chłopak, który przed chwilą mył podłogę odejdzie od śmietnika.
Idź sobie, potrzebuję odrobiny intymności. Nie chcę tego robić, kiedy ktoś patrzy mi na ręce.
Poszedł.
Ruszam, staję przed śmietnikiem, a między nami wyrasta chłopak, który dopiero co sobie poszedł. Jasny gwint! Tymczasem on gnie się u ukłonach i przeprasza, że go nie było. Zabiera mi tackę, kłania się i znów przeprasza. Zanim odejdę ukłoni się jeszcze ze dewa razy. Nie wiem komu jest bardziej wstyd, mnie że czekałem aż sobie pójdzie, zamiast odważnie podejść i poprosić o pomoc, czy jemu, że nie było go na stanowisku, kiedy klient potrzebował pomocy. Nadmienię tylko, że nie było go przy tym przeklętym koszu jakieś 3 do 5 sekund. Mniej więcej tyle czasu zajęło mu też posegregowanie naszych śmieci. Mnie zajęłoby kilka minut.
Przez miesiąc byliśmy w Macu jeszcze dwa razy, żeby nacieszyć się krewetkami na niezdrowo. Raz nawet zamówiłem to co w Polsce, w celasch porównawczych. Mięsa było więcej, frytek i napoju mniej. Smakowało tak samo jak u nas
Raz byliśmy jeszcze w KFC, żeby zjeść krewetki w panierce pułkownika Sandersa. Niestety zestaw, który zamówiliśmy był dość ubogi w krewetki, a bogaty w kurczaka, więc ja się objadłem, nie próbując krewetek, a Sylwia się nie najadła, bo kurczaka nie jada.
Cudzoziemski walec nieporozumienia hahahaha
EBI FILET-O, brzmi zachęcająco, z czystej ciekawości spróbuję jak będziemy 🙂 Nie tęskniliście za „normalną” kuchnią?
A co to jest normalna kuchnia?
Bardziej tęsknię za Onigiri na śniadanie kiedy jestem w Polsce, niż za jajecznicą kiedy byłem tam. Poza tym jak pokazuje przykład kolacji wigilijnej, można w Japonii jeść to samo co w Polsce. Globalizacja.