Trafiliśmy na dwa dni do Hiroshimy. Prosto z autobusu poszliśmy w stronę zamku. To raptem jedna przecznica. Zamek widać z daleka, po przejściu przez bramę na podzamczu, zobaczyliśmy pięknie uformowane drzewa, małe muzeum, w którym trzeba zdjąć buty, ale nie trzeba mieć biletu, grupkę samurajów gotujących się do pokazu sztuk walki i parking. Nie mam pojęcia jak te auta tam wjechały i chyba nie chcę wiedzieć. Tak bardzo nie pasowały do scenerii, że chciałbym zapomnieć.
Za parkingiem, świątynia. Duża, ładna, a przed nią małe dzieci w kimonach, z okazji święta Shichi Go San. Dzieciaczki były urocze. W takich chwilach przeszkadza mi, że staram się nie wkraczać z aparatem w cudze życie. Aż prosiło się, żeby je fotografować. Ale w tym kraju nie lubią jak się ich „pstryka”, a ja to szanuję, choć to bardzo niewygodne z punktu widzenia turysty.
Trochę wyżej schody do zamku. Zamek wydaje się mały i szary. Ale z bliska robi pozytywne wrażenie. Jest mały i szary w porównaniu z zamkiem Osaka, ale jakby go z niczym nie porównywać… jest piękny.
Z zamku poszliśmy do ogrodu Shukkei-en, Powinien to być punkt obowiązkowy. Po wejściu do ogrodu myślałem, że to nic specjalnego, za 15 minut odznaczymy „tu byliśmy” i w dalej drogę. O, nic bardziej mylnego. Gdyby nie goniący czas, to zostalibyśmy tam do nocy. Po prostu pięknie. Jeśli ktoś widział Ogród japoński we Wrocławiu, to ten, go nie przypomina. Ani wielkością, ani jakością. Ścieżki pieczołowicie zamiecione, żaden listek nie miał prawa być na ścieżce, choć na mchu 2 cm dalej już tak. Pracownicy ogrodu patrolowali teren w poszukiwaniu i likwidowaniu wszelkiej szpetoty. Karpie pływające w idealnie czystym stawie były liczne, kolorowe, w świetnej kondycji. Żal opuszczać to miejsce. Ale trzeba.
Hiroshima Atomic Dome. Budynek, który chyba wszyscy znają ze zdjęć. Akurat jest pod opieką ekip remontowych, które zabezpieczają go, by działał na wyobraźnię kolejnych pokoleń. Pod Kopułą jest przystań z której odpływa prom na Miyajimę. Ostatni tego dnia. Okazało się, że pioruńsko drogi w porównaniu z promem JR, który odpływa z drugiego końca miasta. Wtedy tego nie wiedzieliśmy. Po prostu kupiliśmy bilety i już. Kasjerka zachwyciła się, że Sylwia tak dobrze mówi po japońsku. Po chwili podeszła do nas z dwoma żurawiami złożonymi z papieru. Zapytała też, czy Sylwia zna się na orgiami. Postanowiła, że 10 minut, jakie nam zostały do odpłynięcia, poświęci na nauczenie Sylwii tej sztuki. Wariactwa tych dziesięciu minut nie da się opisać. Pani kasjerka, szalała. Miała tyle do powiedzenia, tyle do nauczenia i tak mało czasu. Ale sama sobie wyznaczyła tą misję i musiała jej podołać. Z mojego punktu widzenia wyglądało to komicznie. I tak się stało, że zanim ruszyliśmy, byliśmy bogatsi o kolejne dwa żurawie i wiedzę jak je złożyć. Jeszcze na drogę dostaliśmy kawałek kolorowego papieru do orgiami, żeby nową zdobytą wiedzą Sylwia mogła podzielić się ze mną.
Tak oto wpisaliśmy się w historię Sasaki Sadako i jej żurawi, które stały się jednym z symboli tego miasta. Dla tych co nie znają, przytaczam za przewodnikiem Michelin:
„Sasaki Sadako […] zmarła w wieku 12 lat […] na skutek choroby popromiennej. Sadako w chwili eksplozji miała dwa lata. […] kiedy pojawiły się pierwsze symptomy choroby, w nadziei na wyzdrowienie Sadako postanowiła złożyć tysiąc papierowych żurawi. Zgodnie z japońską tradycją, jeżeli ktoś tego dokona, spełni się jego życzenie. Dziewczynka przed śmiercią ukończyła 644 żurawie. Jej historia mocno poruszyła kolegów z klasy – dokończyli więc zadanie i zebrali środki, aby upamiętnić Sadako. Od tej pory każdego roku, dzieci na całym świecie składają żurawie i wysyłają do Hiroszimy. Origami układane są wokół pomnika, a papierowy żuraw stał się symbolem pokoju.”