Po nocnych fotkach z mostem, wskoczyliśmy w pociąg do Osaki. Ale pojawiła się natrętna myśl, że skoro już jesteśmy w Kobe, to powinniśmy je zobaczyć. Nie chce nam się, a to najlepszy motywator do działania. Nie wiadomo kiedy okazja się powtórzy. A biletów nie musimy kupować. Wysiedliśmy spontanicznie i nie wiedzieliśmy co dalej. Na szczęście w plecaku był przewodnik.
Niezaplanowane zwiedzanie wyszło nam nie najlepiej. Idąc mniej więcej w stronę chińskiej dzielnicy (Nankinmachi), zupełnie ją ominęliśmy. Błąd w nawigacji. Takie wpadki nie dziwią, tylko wkurzają. Plan był układany na bieżąco z przewodnikiem w ręku. A mapa w przewodniku była marnej jakości. A konkretnie jej szczegółowość była licha.
Po drodze przechodziliśmy przez ulicę. To żadne osiągnięcie, tylko że ulica była jakaś dziwna. Bardzo szeroka, a nad nią estakada. Widywałem już szerokie skrzyżowania w Osace. Nawet w Hiroshimie. Ale tam było głośno i tłoczno. A tu nikogo nie ma. Coś mi z tą estakadą nie grało, ale jeszcze nie wiedziałem co. Było brzydko, ciemno i betonowo.
Udało nam się znaleźć Kobe Port Tower. To akurat było łatwe, bo jest wysoka i świeci. Niestety, był to dowód na ominięcie przez nas Nankinmachi. Wjeżdżanie na górę sobie darowaliśmy. Teraz Żałuję.
W porcie jest hotel, który wygląda jakby był z innej bajki, takiej o Dubaju, albo Bagdadzie. Mój ojciec był w Bagdadzie jeszcze przed pierwszą wojną w zatoce. Całe dzieciństwo ogadałem slajdy z tego miejsca. A teraz stoję przed wejściem do budynku, które to wejście przypomina budynki z tamtych slajdów. Kobe Meriken Oriental Hotel, idiotyczna nazwa, biorąc pod uwagę, że „bliski wschód”, jest na zachód od Japonii. Mimo wszystko, to fajne miejsce na nocne fotografowanie.
Przy sąsiednim nabrzeżu jest kolejny z wszechobecnych diabelskich młynów i dzielnica handlowo rozrywkowa Kobe Harborland. Podobno mają tam gazowe latarnie i parę innych atrakcji.
Po naszej stronie poza hotelem jest jeszcze Muzeum Morskie, a w nim Kawasaki Word, czyli wystawa wszelkiej maści dzieł inżynierów firmy Kawasaki. A Kawasaki to nie tylko motocykle, o czym wcześniej nie wiedziałem. Architektonicznie budynek kojarzył mi się z Operą w Sydney, chyba nie słusznie, ale w Australii nie byłem, wiec mam prawo do błędnych wyobrażeń.
Te wszystkie skojarzenia z odległymi miejscami trochę dziwią. Jak dotąd żadne miejsce w Japonii nie przypominało mi niczego. A Kobe wygląda trochę europejsko, zachodniocywilizacyjnie. Na pewno nie japońsko. A przynajmniej tak to widzę w nocy.
Z portu na sąsiednią wyspę Minatojima prowadzi malowniczy czerwony most (musiałem cyknąć fotkę), a z tej wyspy można przejechać na kolejną, na której jest lotnisko. Oczywiście wyspy są dziełem człowieka i zbudowane je dlatego, że już nie było w którą stronę rozbudowywać portu. A jest to jeden z najważniejszych portów przeładunkowych w kraju. Budowanie sztucznych wysp jest jak najbardziej japońskie. Nie zmienia to faktu, że Kobe jest jakieś dziwne.
Chodzimy sobie po cywilnej części portu i zauważamy, że ludzi jakoś mało. Jeden gaijin na rolkach i para starszych ludzi na spacerze.
Miasto nie przypomina tego z telewizyjnych ujęć z 1995 roku. Jest nowoczesne, wysokie i jaskrawe. Ale bez przesady.
Najbardziej zaskakuje dwupiętrowa estakada autostrady. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Teraz z oddali widzę tą estakadę i rozumiem co mi nie pasowało, kiedy przechodziliśmy pod nią. No bo kto normalny widział dwupiętrową autostradę?
Niedaleko jest nieduży, nawet lekko zielony Meriken Park, a w nim grupka zorganizowanych biegaczy. Wreszcie jacyś ludzie. To chyba trening. Może szykują się do Warszawskiego Maratonu? To nie żart, na nasz maraton przyjeżdża sporo Japończyków. Zawsze im kibicujemy.
W parku jest mały posąg, albo rzeźba, albo nie wiem jak to się nazywa fachowo. Statua? Trochę mała. Jeden czort. Ważne, że znów wygląda niejapońsko. Została podarowana przez Rotterdam na dwudziestolecie partnerstwa obu miast. Tak mi się wydaje, bo ze zdjęcia nie umiem przeczytać, a pamięć szwankuje. Jeśli ktoś ma bardziej szczegółowe dane, to proszę o poprawkę w komentarzu.