W Kioto przytrafił nam się wieczór bez planów. Idealny okazja, żeby wziąć statyw, aparat i iść w nieznane, zrobić kilka fajnych zdjęć egzotycznego miasta. Sylwia postanowiła iść ze mną. Było jeszcze wcześnie. Plan jak zawsze był prosty: Tō-ji, czyli buddyjska świątynia z wielką, charakterystyczną pagodą. Co dalej, to się okaże.
Tō-ji widać z pociągu, kiedy się przyjeżdża do Kioto. Ale to trochę za mało, żeby zaspokoić nasze wymagania. Chcemy zobaczyć z bliska, dotknąć, powąchać, wejść do środka, a może nawet poznać kogoś, kto bywa tam codzień. Tō-ji zbudowano 1400 lat temu. Słońce wzeszło nad tą budowlą pół miliona razy. Świątynna pagoda jest najwyższą w całej Japonii. Oczywiście po zmroku, to można co najwyżej pocałować klamkę wielkiej drewnianej bramy. Jakoś nie mogę się do tego przyzwyczaić. Do świątyni Ebisu w Osace można iść o każdej porze dnia i nocy. Ale to inna religia, inna skala, inne miasto.
Trochę zawiedziony brakiem możliwości wejścia do środka liczyłem na łaskę bogów fotografii i rekompensatę z ich strony. Od Kujo dori odchodzi kilka bezimiennych, małych uliczek. Skręciliśmy w jedną z nich, żeby spokojnie rozstawić statyw. Mniej więcej w tym momencie Sylwia była usatysfakcjonowana z naszej fotowyprawy. Niestety, ja byłem daleki od satysfakcji.
Kilka kroków na zachód jest kładka dla pieszych. O to chodzi! Będzie fotka z góry. Pagoda, główna brama, światła ulicy. Czuję, że to jeszcze nie to, ale jest dobrze.
Jak zwykle kiedy oglądam świat przez wizjer aparatu, coś przegapiłem. Ale po to właśnie snajperzy mają obserwatora, żeby nie przegapić. Mój obserwator woła:
– Janusz, zostaw to i chodź tu! Tu jest ładniej!
Faktycznie, po drugiej stronie kładki jest bardziej malowniczo. Na tyle, że po chwili stanęło obok nas moje japońskie alter ego. Starszy ode mnie dwukrotnie i wyposażony w profesjonalny sprzęt, a nie opcję turystyczną. Popatrzył chwilę i przyznał, że to dobre miejsce i ładne fotki. Kręcił się dyskretnie po okolicy, ale było oczywiste, że czeka. Czekał aż sobie pójdziemy, żeby stanąć dokładnie tam gdzie my.
Ostatni rozdział historii o Tō-ji, rozegrał się na dole, nad kanałkiem. Odbicie w wodzie było tak idealne, że trzeba było coś z tym zrobić, bo wyglądało nudno. Żeby troszkę poruszyć wodę chciałem wrzucić do niej kamień. Szukanie kamienia okazało się świetną zabawą. Sam nie wiem czemu, tak bardzo nas to rozbawiło. Ostatecznie do wody trafiło kilka kamyków i cukierek.
Postanowiliśmy wrócić inną drogą niż przyszliśmy. Oczywiście takie decyzje mają swoje konsekwencje. Jedną z nich było to, że trafiliśmy do świątyni Rokusonnō. Shintoistyczna, więc otwarta.
Tuż za świątynią przebiega na estakadzie linia Tokaido Shinkansen. Co kilka minut przemyka tędy pociąg. Jak zwykle obok głównej świątyni jest jeszcze kilka dodatkowych kapliczek. Jest też staw i wiśniowe drzewka. Ładnie, ale kto by to docenił w Kioto?
Po drugiej stronie torów jest oceanarium, muzeum kolejnictwa i park. Ogrodzony, ale bramy są otwarte. Akurat wschodził księżyc, więc odwróciwszy się zadkiem do parku ustrzeliłem naszego satelitę. Przy okazji zobaczyliśmy bardzo dziwny w Japonii widok. Przestrzeń między budynkami.
Do parku oczywiście weszliśmy. Dam Wam małą radę: parki trzeba zwiedzać za dnia, a wieczorem można sobie co najwyżej pospacerować. Zwiedzać wieczorem nie ma sensu, bo nic nie widać. No może poza Kioto Tower w oddali.
Poza tym wzrok przykuwa tylko to co sztuczne, zbudowane, wymyślone przez inżynierów. Jak tramwaje. Tramwaj w parku. Pod wiatą. Czemu nie. W ogrodzie Heian-jingu też jest tramwaj.
Ja skupiłem się na kolejnictwie, a Sylwia wypatrzyła kota.
Kot okazał się niewzruszony, siedział na lampie i miał wszystko… wiadomo gdzie. Wyglądał przy tym bardzo mrocznie. Ale zainspirował nas, żeby skręcić z głównej alejki i wejść w mroczny zagajnik, w którym można było pobawić się w malowanie światłem. Malowanie wyszło ciekawiej, bo podczas naświetlania ktoś w tym mroku przejechał na rowerze. Oczywiście bardzo nas za to przepraszał, ale absolutnie niesłusznie.
Po drugiej stronie ścieżki był kamienny ogród. Rzecz bliska memu akwarystycznemu sercu.
– No chyba nie będziesz fotografował kamieni?
Będziesz?
O mater… za jakie grzechy?
To tylko kamienie!
He he w Japonii starsi panowie z aparatami z takimiiiii lufami to prawie sport narodowy …. nawet znamy takiego jednego 🙂
Trochę tak, ale poza takiiiim sprzętem, mają sporą wiedzę i umiejętności. Zaprzyjaźniłem z emerytami z kółka spotterskiego w Osace. Byłem bardzo zaskoczony jak dobrze są zorganizowani. Poza grupowym fotografowaniem w ściśle oznaczonym miejscu i czasie, spotykają się i omawiają efekty. W sumie, to oni namówili mnie, żeby wrzucać zdjęcia na bloga. Pierwotnie nie było tego w planach.
To dobrze, że Cię jednak namówili 🙂
Przyjmuję to jako komplement 😉
Fakt nie noszą tego sprzętu dla szpanu tylko umieją go wykorzystać. W Shizuoka pewien pan obdarował nas swoimi zdjęciami góry Fuji jak rozmawialiśmy z emerytowaną panią fotograf z Tokio 🙂
A jak masz Japoński aparat (o co nie trudno) to jesteś dla nich gość 🙂
Nie nazywał się przypadkiem Makoto Hashimuki? Obserwuję takiego na facebooku, zdjęcia Fuji-san, w jego wykonaniu to prawdziwe dzieła.
Niestety nie wiem jak się nazywał. Podszedł dał fotki i się oddalił.
Makoto Hishimuki to na prawo nie był. Makoto ma wyczesane zdjęcia.
Widoki jak ze snu! Chociaż i tak kot najbardziej urzekł mnie swoją mroczną tajemnicą w oczach. 🙂
Ten kot jest szefem kiotyjskiej yakuzy. Napewno.
Nie wiem czy kiotyjskiej, ale obstawiam, że kotyjskiej to na 100% 😉
W tych tramwajach jest bar i sklep z pamiątkami. Duży plus za wypatrzenie kotka 🙂