Moje wymarzone lotnisko Kansai. Nie zobaczyłem go. Było ciemno. Tak ciemno może być tylko na morzu. Poza tym chmury nisko. Wszystko nie tak.
Wychodzimy z Airbusa A330-200, w porównaniu z A321, którym lecieliśmy z Warszawy do Stambułu, to prawdziwy kolos. Ten Kolos Przyleciał z Turcji z nami na pokładzie. Jesteśmy prawie ostatni w korytarzu. Nie ma się co śpieszyć, trzeba się ta chwilą cieszyć. Sylwia ma w zwyczaju delektować się kawą. A ja lubię chwile… Takie jak ta.
Szybki wagonik zabrał nas do terminala. Tam krótkie spotkanie z celnikiem, złożenie deklaracji, że nikogo nie zabiliśmy, że nie mamy brudnej forsy i ogólnie jesteśmy legalni. I że wyjedziemy tak szybko jak się da, żeby nie narażać zbyt wielu niewinnych Japończyków na spotkanie z niebieskookimi demonami zza morza. Jeszcze tylko weryfikacja biomedyczna i wiza w paszport. Jesteśmy w Japonii!
Pierwszy napój kupiony w automacie. Wypożyczony telefon, kupiony bilet na pociąg do Osaki. Bilet oczywiście w zestawie na metro w mieście. Wszystko jak trzeba. Stajemy sobie na schodach ruchomych, które zwożą nas na peron kolejki do miasta. I nagle…
Straciłem fizyczny kontakt z walizką. Moja znużona podróżą percepcja, nagle wskakuje na inny bieg. Walizka z pomarańczowym błyskiem odbija się od kolejnych schodków eskalatora i ściągana w dół newtonowskim prawem ciążenia, zmierza na zderzenie z nie zdającym sobie z tego sprawy mężczyzną na schodach.
Ruszam, może zdążę. Wiem, że nie, ale biegnę. On stoi. Nie słyszy? Nie podejrzewa? Może jednak się uda już jestem blisko. A on nadal nic, stoi, po lewej jak porządny Japończyk. Robi miejsce dla śpieszących się. Ale walizka jest słowiańska, barbarzyńska, ma gdzieś, że wyprzedza się po prawej. Leci na złamanie rączki, nie patrząc na nic. Nie dam rady, chcę krzyknąć: „UWAGA!”. Ale wiem, że on nie zrozumie. Wiem co krzyknąć. Znam to słowo. Krzyczę: „GAMBATTE!”.
Trafiła wysuniętą rączką w jego nogi. I zatrzymała się. O matko, co teraz? Nie zabiła. To źle, czy dobrze? Teraz on zabije mnie. Czyli nie za dobrze. Jestem tuż za nim, już zbieram walizkę, uginam kark w przeprosinach. On się odwraca, już chce się wydrzeć i… widzi białego. Nie odezwał się, mruknął złowrogo, odwrócił głowę z obrażoną miną. Moja mina musiała być bezceremonialnie głupia. Pomijając wszystkie inne aspekty tej sytuacji, właśnie uświadomiłem sobie, że zamiast „kiotsukete” – uważaj, krzyknąłem „gambatte” – do boju”. Na szczęście walizka nie wzięła sobie tego do serca.
Rozegrane po mistrzowsku 😀