Rowery są wszędzie. Nie takie wypasione, super dwa kółka, jakie jeżdżą po Warszawie. Zwykłe, szare, skrzypiące, składaki, do jazdy z domu do sklepu, do świątyni, na stację metra. Przy stacjach są parkingi dla rowerów. Czasem zapełnione po brzegi. Na chodniku trzeba się pilnować, bo w każdej chwili, z każdej strony może pojawić się rower.
Na rowerze czasem siedzi człowiek. I ten człowiek, ma nadzwyczajne moce stawania w miejscu i manewrowania między ludźmi w tłumie przechodniów. Japończycy, jeżdżą na rowerach z hirurgiczną dokładnością. Jednak opowiadano nam, że jest to dość częste. Ciekawe, że w Osace, gdzie jest więcej rowerów niż w Warszawie ludzi, nie widziałem takiego wypadku. A w Warszawie gdzie na rowerach jeżdżą głównie eko-wege-wega-fit-hipsterzy widuję to nagminnie. A po takich ludziach spodziewam się kultury i dbałości o komfort pieszych.
Jednak na rowerze człowiek nie siedzi cały czas. Czasem z niego schodzi. Wtedy go zostawia. Oparty o budynek, barierkę mostu, albo na środku chodnika. Zawsze wzdłuż tegoż chodnika i tylko wtedy gdy jest on dość szeroki, żeby dało sie przejść po obu tego roweru.
Na małych skrzyżowaniach zatrzymują się piesi. Rowerzyści zazwyczaj nie. Na dużych stają wszyscy, czyli mniej więcej, tak jak w Polsce. Natomiast kilka razy zauważyliśmy, że na skrzyżowaniu wszyscy: piesi i rowerzyści ruszają, każdy w inną stronę. W prawo, w lewo i na skos. Przez środek skrzyżowania. Być może są jakieś dodatkowe sygnały, których my nie dostrzegamy, że tak można.
Są jednak miejsca, gdzie rowery są prowadzone przez swoich właścicieli. Takim miejscem był festyn francuski przed ratuszem w Osace. Z każdej strony stał policjant i przez megafon z odległości 1-3 metrów nakazywał zejście z roweru. Oczywiście wiem, co mówił, bo Sylwia przetłumaczyła. Ale czasem nie było istotne, co mówi policjant. Rowerzysta i tak spadłby z roweru, uderzony dźwiękiem z megafonu, prosto w ucho.
Francuski festyn, to było ciekawe miejsce, nie tylko ze względu na rowery. Na chwilę rozdzieliliśmy się z Sylwią. Już po chwili podszedł do mnie starszy mężczyzna i zagadał. Skąd jestem, co robię w Japonii itd. Nawet wiedział gdzie jest Polska, ale nie wiedział jaki mamy ustrój polityczny. Czy jesteśmy „wolni”, czy mamy komunizm. Ucieszył się na wieść, że jesteśmy wolni. Znał filmy Wajdy i coś nawet wiedział o Solidarności. I że w Gdańsku jest wysoki pomnik., który ma z tym coś wspólnego. Po chwili konwersacji mężczyzna pożegnał się i zniknął w tłumie, tak samo niespodziewanie jak się z niego wyłonił. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że on po prostu chciał potrenować angielku. A mówił o niebo lepiej ode mnie, więc najwyżej potrenował błędy językowe 😉
Na tym samym festynie poznałem pewien aspekt tutejszej kulkury, którego wcześniej nie znałem. Pokrzykiwanie na straganach. Przechodnia zaczepia sprzedawca. Zawsze uśmiechnięty i oddany sprawie. W tym wypadku gotowaniu dla przechodniów i nakłaniania ich do swoich wyrobów. Kiedy tylko spojrzeliśmy w jego stronę, po przeciwnej stronie odezwał się drugi. Też zapraszał i zachwalał. I robili to na zmianę. Głośno, wyraźnie i ewidentnie do nas, a nie kogoś innego. Ale nigdy nie krzyczeli jednocześnie. Nie przeszkadzali sobie jak politycy. Jakby grali w tenisa, spokojnie i elegancko, choć tylko jeden mógł wygrać. Zamiast rakiet mieli słowa, zamiast piłki nasze spojrzenia, a siatka była zrobiona ze stojących na środku rowerów.