Szukaliśmy miejsca na przygodę. Przygoda miała polegać na tym, że spędzimy trochę czasu u jakiegoś Japończyka w domu. Wyżremu mu z lodówki wszystko co znajdziemy, zamieszkamy w jego najlepszym pokoju, zaanektujemy rowery, a może nawet samochód. A nasza ofiara musi się z tego cieszyć!
Brzmi jak dowcip Tarantino? Owszem, ale udało się. Na końcu świata.
No może nie na końcu, ale daleko od wszystkiego co znane. Z zdomu w Ōsace ruszyliśmy wczesnym rankiem (czyli po śniadaniu, które zjedliśmy po dwunastej). Na stascji Shin Ōsaka dowiedzieliśmy się że „nie ma takiego miasta Takahara”. Jest Londek, Londek Zdrój i… Takehara.
Z Osaki do Takehary jedzie się Shinkansenem NOZOMI do Fukuyamy, a tam przesiada w stronę Mihary w Shinkansen KODOMA i jeszcze lokalnym pociągiem z Mihary do Takehary. Na przesiadkę musimy poczekać 9 minut. A następny pociag mamy z Ōsaki za nieco ponad kwadrans. Wszystko zostało nam bardzo dokładnie zapisane.
Wpadka nr 1.
Sylwia wsadziła do bramki na stacji oba bilety na Shinkanseny, ale maszyna wypluła spowrotem tylko jeden. Patrzymy na siebie zaskoczeni.
Wpadka nr 2.
Ja dla odmiany wsadziłem tylko bilet z Osaki do Fukuyamy. I nie stało się nic. Bramka się nie otworzyła, biletu nie wypluło. Prawie dostałem zawału, bo wydaliśmy na te bilety majątek.
Ratunek:
nasze kłopoty zauważył młody pracownik stacji, który wykazał się odwagą (do kontaktu z gaijinami) i brawurą (w biegach przełajowych). Biegł tak, że prawie przyprawił o zawał kilku innych pasażerów. Slalomem między ludźmi, susem nad bramkami, ślizgiem obok naszych walizek. Zatrzymał się, ukłonił i nas uratował. Czyli wyciągnął nasze bilety z maszyn, które uprzednio rozmontował. Pokazał jak trzeba to zrobić i wyjaśnił, że po włożeniu wszystkich biletów na Shinkanseny dostajemy tylko ten ostatni, który musimy wsadzić do maszyny w Miharze. Tamtejsza bramka pochłonie nasze bilety i wypuści nas ze stacji.
Acha!
Ale jak to?! Czyli nie będziemy mięli biletów na pamiatkę?
Ano, nie będziemy mieli… Smuteczek 🙁
W Miharze przesiedliśmy się w pociąg lokalny, co wymagało zmiany peronu. Nowy pociąg miał unikatową (w moim mniemaniu) klimatyzację. Pod sufitem był zamontowany wentylator. Później widziałem takich więcej. Np. w windach, albo na promie.
Dotarliśmy do Tahehary w chwilę po zachodzie słońca. Z dworca trzeba nam się było dostać do portu, a tam na prom i 30 minut rejsu bo Morzu Wewnętrznym.
W telewizorze portowej poczekalni leciał idiotyczny program. Kosmici zjedli wnętrzności kozy, a właścicielka kóz opowiadała o tym przed kamerą. Program był amerykański, ale z bardzo „wczuwającym się w rolę” japońskim dabingiem. Oczywiście dowodów na atak kosmitów nie było, ale telewizja wiedziała lepiej.
Bilety na prom kupione w kasie, zostały nam zabrane przy wejściu na pokład, czyli ok 5 metrów dalej.
Na wyspie powitała nas długowłosa istota o męskich rysach i sposobie poruszania się, ale zdecydowanie kobiecym głosie. Przedstawiła się jako Louise. Louise naprawdę ma na imię Rui, ale większość cudzoziemców, którzy przyjeżdżają do niej na wolontariat nie potrafi tego wymówić.
Kilka minut jazdy starym Suzuki Samurai i docieramy na miejsce. Dwa tygodnie w Japonii. Mamy co jeść i gdzie spać. Spędzimy dużo czasu obcując z Japończykami w ich naturalnym środowisku. Jedynym kosztem będzie to, że przez 6h dziennie musimy pomagać w remoncie stuletniego domu.
Teraz dopiero mi się przypomniało, że też mieliśmy niezłą rozkminę z tymi biletami na shinkansen 🙂 Jako przewodnik stada wzięłam na siebie ciężar rozwiązania tej zagadki, a jako głupi obcokrajowiec po prostu podeszłam do pracownika stacji i poprosiłam o demonstrację, którego biletu mam użyć. Też byłam zdziwiona jak włożyłam dwa, a bramka wypluła tylko jeden.
Jak Wy sobie ten wolontariat załatwiliście? Strasznie mnie to interesuje.
Wolontariat załatwiliśmy przez:
http://www.wwoofjapan.com
Napisze o tym więcej w podsumowaniu wolontariatu, ale musisz uzbroić się w cierpliwość.
Dałbym się pociąć za przejazd przodkiem mojego auta. 🙂 Zazdroszczę takich okazji!
Twarde, niewygodne, dziurawe tak, że w środku wieje przy zamkniętych oknach. Komfortem szału nie robi. Ale wjedzie pod każdą górkę, zawsze pali, i nie ma elektroniki, więc do naprawy wystarczy młotek i guma do żucia. Jednym słowem idealne auto dla faceta.
Takie lubię. 😉