Kilka dni zajęło mi nauczenie się nazwy wyspy na której postanowiliśmy poświęcić się wolontariatowi. Osakikamijima. Bez zająknięcia powtórzyłem tą nazwę chyba dopiero po tygodniu, kiedy zobaczyłem jak się to zapisuje w normalnym ludzkim alfabecie. Zbiegło się to w czasie z naszą rowerową wycieczką po wybrzeżu…
Wyspa Osakikamijima jest jedną z większych wysp na morzu wewnętrznym (瀬戸内海 Seto-naikai). I Jedną z dwóch większych, na które dostać się można tylko promem. Legenda głosi, że bogini Ichikishimahime szukała miejsca gdzie chciałaby zamieszkać. Zatrzymała się na tej wyspie, bo była odpowiednio duża, malownicza, nie dość daleko od brzegu i jeszcze wtedy nie zamieszkana. Wspięła się więc na najwyższą górę Kannomine, skąd w pogodny dzień widać nawet 150 okolicznych wysp i wysepek. Westchnęła z uznaniem i już miała ogłosić, że ludzie tutaj mają zbudować jej świątynię, kiedy… nad jej głową przeleciał ptak i ją… (jak by to ująć?) …zbombardował. Pobrudzona bogini zrobiła to co boginie robią najlepiej. Strzeliła focha i zamieszkała na Itsukushimie.
Legenda wyjaśnia czemu Osakikamijima jest zadupiem, podczas gdy sąsiadująca z Hiroszimą Itsukushima zyskała sławę i odwiedza ją co roku tłum wiernych i turystów.
Już pierwszej nocy na wyspie poczyniłem pewne wariactwo. Wybrałem się w nieznaną mi ciemność, wyposażony jedynie w ciepłe ubranie, telefon komórkowy, aparat i statyw. Polowałem na spadające gwiazdy. Bezskutecznie.
Noc z dala od dużego miasta jest ciemna. Bywałem już w ciemniejszych okolicach, ale nigdy na końcu świata. Może ze strachu że się zgubię, a może z rozsądku, postanowiłem nie oddalać się zbyt daleko. Przy okazji fotografowałem każdy zakręt. Wróciłem rano. Wielkich odkryć geograficznych nie poczyniłem. Znalazłem pole rzepy i sad z mikanami. (Mikan, to owoc podobny do mandarynki, tylko wielkości grejpfruta). Zobaczyłem też że stojąc na brzegu morza przed naszym domem mógłbym dorzucić kamieniem do następnej wyspy. Taki ze mnie Marco Polo jednej nocy.
Kolejne dni upływały spokojniej. Obserwowałem drogę z okna samochodu kiedy jechaliśmy do pracy. Droga była prosta, więc szybko się jej nauczyłem. Składała się z dwóch zakrętów spod domu do głównej drogi na wyspie, dłuuuuugiej prostej i kolejnych dwóch zakrętów pod koniec. W razie wpadki, trzeba się kierować na port. Jeden port jest koło domu gdzie mieszkamy, drugi koło domu gdzie pracujemy.
Dostaliśmy jeden dzień wolnego. Nasza gospodyni postanowiła, że pożyczy nam rowery i pozwoli jechać w świat. Ale najpierw musimy zwiedzić świątynię opodal domu. Chciałem tam jechać na rowerze, ale zostało mi to wyperswadowane.
Dzięki bogom, bo droga do świątyni wiodła schodami przez las. Schodami stromymi i nie mającymi końca.
Na końcu schodów jest smok, który pilnuje zakrytej studni. Studnia była zakryta, więc musieliśmy zdjąć pokrywę, by dokonać rytualnych ablucji.
Nie ma tu nic spektakularnego, choć jest ładnie i nie żałuję wspinaczki.
Widok z góry też niczego sobie.
Wróciliśmy po nasze rowery i ruszyliśmy w drogę. Mijając sady z mikanami poubieranymi w piankowe siatki, lub wełniane skarpetki. Każdy owoc jest tu zadbany. Nic nie pozostawia się przypadkowi.
Daleko nie zajechaliśmy, bo na wzgórzu zobaczyliśmy kolejną małą świątynię shintoistyczną. Znów nie dało się tam dostać z rowerami. Schody do świątyni zaczynały się za domem z fenomenalnym ogrodem. W takim miejscu chciałoby się zamieszkać. Świątynka choć mała, to jednak w bardzo malowniczym miejscu.
Przez dłuższą chwilę podziwialiśmy latające nad morzem Tombi, tak miejscowi nazywają te drapieżne ptaki. Nie udało mi się ustalić gatunku, więc niech zostanie miejscowa nazwa.
Jazda rowerem po obwodzie wyspy ma jeden ciekawy aspekt, którego nie przewidziałem. Słońce wciąż zmienia położenie względem nas. Momentami niknie za górami, by zaraz oblać drogę przed nami złotym światłem.
Na Osakikamijimie jest sporo małych stoczni. Ponoś jeszcze 30 lat temu było ich sporo więcej, ale prawa nowoczesnej ekonomii sprawiły, że większość zamknięto. Populacja wyspy też zmniejszyła się o 75%. Obecnie mieszka tu mniej ok 9 tys. ludzi. A trzy miasta, które kiedyś stanowiły oddzielne byty połączono w jedno. Ale to tylko rozwiązanie administracyjne. Mieszkańcy używają dawnych nazw i tym sposobem mieszkamy w Osaki, choć oficjalnie takiego miasta nie ma.
Przy jednym z portów jest toaleta. Nic specjalnego. Kto był w Japonii tego toaleta publiczna nie zaskoczy. Chyba, że taka. Otwarta w stronę morza. Jest kabinka dla wstydliwych, ale…
Zrobiliśmy sobie mały postój na ciepła kawę z puszki, zakupioną w automacie. Nie wiadomo skąd wyskoczył mężczyzna, który za wszelką cenę chciał nam zrobić zdjęcie. A potem jeszcze komplementował nasz sprzęt i był bardzo zainteresowany, czy za granicą japońskie aparaty są dużo droższe.
Moja rządza przygód i robienia ładnych fotek zaprowadziła nas wąską ścieżką między domami, gdzieś pod górę. Chciałem bardzo zrobić fotkę na której będzie widać okoliczne wysepki. Na mikro poletku zasuwała z motyką starsza pani. Poletko, to dumne słowo, kawałek ziemi długości pięciu kroków i szerokości trzech. Ale coś na nim rosło. Zaniepokojona naszą obecnością autochtonka postanowiła się nam przyjrzeć. Zapowiedziała, że dalej nie pojedziemy, bo ścieżka się kończy i są schody. Zapytała też skąd jesteśmy i co tu robimy. Dalej było już tylko śmieszniej.
Pani miała ze sto lat i słaby wzrok, ale świetną pamięć. Nie uwierzyła, że jesteśmy cudzoziemcami. No, ja to jeszcze, bo jestem brzydki i mam duży nos, ale Sylwia? Włosy ma jasne, ale dziewczyny teraz farbują, więc to nic nie znaczy. Poza tym skoro, jak twierdzimy, nie jesteśmy Japończykami, to czemu Sylwia mówi po Japońsku? Znaczy się kłamiemy. Ale dlaczego? To jest pytanie.
Pani kiedyś widziała cudzoziemców, na sąsiedniej wyspie, gdzie się urodziła. I oni nie byli do nas podobni. Może dlatego, że mieli amerykańskie mundury, bo to było zaraz po wojnie. Nauczyli ją też kilku słów po gaijińsku, więc gaijina rozpozna w nocy o północy.
Ostatecznie dała się przekonać. Pokazała drogę i te straszne schody, które miały nas zatrzymać. Były całe trzy. Podniosłem rowery i demonstrując nadludzką siłę przeniosłem je przez schody.
Zostaliśmy jeszcze uraczeni opowieściami o okolicy, o rodzinie i pochodzeniu staruszki, o jej wnukach, prawnukach i praprawnuczku, który przyjedzie do niej za kilka dni. Z tej okazji sprząta w ogródku i ma sporo mikanów. To, że przed naszym domem też rosną zostało zignorowane. Dostaliśmy tuzin owoców na drogę. Tuzin na głowę.
Wśród Chryzantem i małej świątyni wygrzewaliśmy się na słoneczku podziwiając widoki. Ponieważ mniej więcej 90% tego co opowiadała staruszka nie zrozumiałem, Sylwia mozolnie mi wszystko tłumaczyła, co było ciekawym doświadczeniem, bo opowiadała mi całą sytuację jak komuś kogo tam nie było. A byłem.
Zauważyłem, że przy każdym skrzyżowaniu i wyjeźdzei są lustra. Ma to sens, bo zawsze jest coś co zasłania widok i trudno się rozejżeć.
Zainspirowało mnie to do próby zrobienia zdjęcia lusterka w moim rowerze. W czasie jazdy, to wcale nie jest takie proste.
Pod wieczór znaleźliśmy się w najlepszym miejscu na wyspie. Plaża. Żeby się na nią dostać trzeba było znaleźć furtę w stalowobetonowym murku, chroniącym okolicę przed tsunami. Furta okazała się uszczelniona i zamykana jak gródź na łodzi podwodnej. Mniej więcej. Było kręcenia i kręcenia, ale jeszcze trudniej było ją zamknąć. Mniejsza o to. Widok, to dla tego widoku zeszliśmy na plażę… Najpiękniejszy zachód słońca jaki w życiu widziałem.
A kilkanaście minut później widziałem drugi zachód słońca. Taki bonus od życia. Schowało się za inną wyspę.
Od tego momentu zaczęły się kłopoty, bo byliśmy dalekooo… Robiło się ciemnooo… i zimnooo…
Jadąc mniej więcej w dobrym kierunku trafiliśmy na takie chaszcze, że trzeba nam było zawrócić. Znaleźliśmy asfaltówkę, ale straciliśmy orientację w która stronę jechać. Okazało się, że światło przy moim rowerze to tylko atrapa. Na szczęście co jakiś czas przy drodze stoją automaty z napojami. Dawały dość światła by było je widać z daleka. A to dawało nam jako takie poczucie odległości i kierunku. Kiedy przy jednym z automatów zobaczyliśmy mały sklepik, a przy sklepiku auto, które codziennie przejeżdżało obok naszego miejsca pracy, poczuliśmy się jak rozbitkowie na widok statku ratunkowego. Poczuliśmy, że już wkrótce będziemy w znajomej okolicy.
Wróciliśmy późno. Zmęczeni. Ale szczęśliwi.
Fajna wycieczka, a zachód słońca zwala z nóg. Można się na to zdjęcie gapić i się nie nudzi.
Nieskromnie powiem, że mnie to zdjęcie też hipnotyzuje.
Tylko amatorzy fotografują zachody 😛
Jednak trzeba przyznać, że fotka zacna!
Jestem amatorem, więc nie mam się czego wstydzić. Wstydzić się mógłbym, gdyby zdjęcie było fatalne.
Świetne zdjęcia! Babcia mistrz! Lubię takie miłe staruszki, które potrafią podzielić się z obcokrajowcem odrobiną swojej historii. 🙂