Wolontariat zagraniczny, zawsze kojarzył mi się z wyjazdem misyjnym gdzieś do kraju ogarniętego głodem, wojną, dyktaturą, czy innym kataklizmem. Ewentualnie z pracą w Caritasie przy dystrybucji darów świątecznych.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o wyjeździe do Japonii na wolontariat, pomyślałem, że ostatnio nie było dużego trzęsienia ziemi, więc po co?
Tymczasem Sylwia wyjaśniła mi, że można pojechać na wolontariat sadzić ryż, zbierać marchewki, łowić ryby, sprzątać pokoje w ryokanie… Pracuje się najwyżej! 6h dziennie, nie trzeba wizy pracowniczej, dostaje się jedzenie i kąt do spania, a najważniejsze spędza się czas wśród japończyków. Idealna okazja podszkolić język, czy poznać kulturę od środka, a nie z książek. Mieszkając w hotelu nigdy nie spędzi się tyle czasu z miejscowymi.
Sylwia była na wymianie studenckiej. Miesiąc. A wiza jest na trzy, więc została na wolontariat. Sporo czasu spędziła sadząc ryż w Alpach Japońskich. Jako, że była tam jedyną wolontariuszką, była traktowana jak członek rodziny, którego dawno nie było w domu. Później wolontariowała na półwyspie Miura, nad samym oceanem. Tam zaś wolontariuszy było więcej, z różnych zakątków świata.
Planując wspólny wyjazd do Japonii zdecydowaliśmy, że jedziemy głównie zwiedzać, ale jeśli się uda, to zaliczymy jakiś krótki wolontariat. Zimą nie jest z tym tak łatwo. Zwłaszcza, że szukaliśmy w ostatniej chwili i chcieliśmy, by odbywał się niedaleko od planowanego szlaku zwiedzania.
Trafiliśmy na Osakikamijimę. Niby na końcu świata, ale już nie daleko od Hiroshimy. A tam i tak chcieliśmy jechać.
Zamieszkaliśmy w starym domu, a nasza praca miała polegać na remontowaniu jeszcze starszego, po drugiej stronie zatoki. Jako, że zawsze interesowało mnie jak były budowane japońskie domy, to spodobała mi się myśl, że będę pracował przy domu, który jest w połowie zdezintegrowany.
Nasze tymczasowe lokum było bardzo przestronne w przeciwieństwie do tego w Osace. Ale miało jedną zasadniczą wadę. Było w nim zimno. Tak zimno, że bez wulgaryzmów trudno to opisać.
Gospodyni i właścicielka niewolników, Rui san stwierdziła, że nie lubi wcześnie wstawać. Budziliśmy się o 9:00 i mordowaliśmy budzik kilkukrotnie, aż upierdliwość budzikowej drzemki zmuszała do wygrzebania się z fotonu. Śniadanie, szykowanie lunchu, sprzątanie domu, zajmowało zwykle ze 2h. Potem jechaliśmy popracować.
Większość czasu demontowałem stare kuchenne meble i z odzyskanych materiałów budowałem nowe. Założenie było proste. Pozbywamy się wszystkiego, co nowoczesne (płyta meblowa, blachodachówka itd). Ze starych tradycyjnych materiałów, które pochodzą głównie z odzysku budujemy „nowe” meble. Pomysłu jak mamy to zrobić Rui san nie miała. Jakież to szczęście, że kiedyś pracowałem jako stolarz. A obecnie, zakładając akwaria, często grzebię przy hydraulice. Nieskromnie powiem, że byłem idealną osobą do remontowania kuchni.
Sylwia miała nudniejsze zajęcie, bo oczyszczała ramki shoji (przesuwane drzwi z drewna i papieru) ze starych papierów i gazet, którymi przez lata uzupełniano ubytki. Miejscami warstwy okleiny miały pół centymetra grubości, a Rui san postanowiła, że musi odzyskać fragmenty starych gazet. Najstarsza była z czasów, kiedy dom budowano.
Wczesnym popołudniem robiliśmy sobie przerwę na lunch. Zwykle chodziliśmy wtedy do portu i siedząc na falochronie, wygrzewaliśmy się na słoneczku.
Wcinaliśmy różne smakołyki, mniej lub bardziej udane. Często rozmawialiśmy o żyjątkach pływających w idealnie czystym morzu u naszych stup. Rui san była bardzo ciekawa i choć mieszka 20m od morza, to wypytywała mnie (mieszkającego 500km od Bałtyku) o różne szczegółowe rzeczy dotyczące biologii morza. Nie raz pytała o takie rzeczy, że ciężko było mi to wytłumaczyć po polsku. A biedna Sylwia wszystko tłumaczyła na japoński. Aż mi jej było szkoda.
Pewnego razu pojechaliśmy na sąsiednią wyspę zjeść na plaży. Tam przeprowadziłem wykład na temat różnicy między kalmarem, a mątwą. Mało tego dnia pracowaliśmy, a więcej dyskutowaliśmy o głowonogach.
Kiedy nam się nie chciało nigdzie wychodzić na obiad, to jadaliśmy na dachu remontowanego przez nas domu.
Wystarczyło otworzyć jedną ze ścian na pietrze, aby wyjść na dach. Tak, ściana na piętrze się otwierała, to nie błąd w „druku”. Dom jest z drewna i papieru, a większość ścian można otworzyć, lub zdemontować.
Pracę zwykle kończyliśmy przed zmrokiem, czyli ok 16:30. Wsiadając do auta uprzejmie sobie dziękowaliśmy za wspólny wysiłek. Otsukaresama deshita.
Po tygodniu dołączyła do nas jeszcze jedna wolontariuszka. Japonka i Ibaraki. Zrobiło się trochę raźniej. I miałem wrażenie, że praca szła znacznie szybciej. Reiko odziedziczyła podobny dom po babci. Przyjechała na wolontariat, żeby zobaczyć jak się taki dom remontuje. A zależało jej, bo już mieszkała w odziedziczonym domu, a w nim brakowało np. połowy dachu. W związku z czym dziewczyna spała w namiocie rozstawionym w pokoju na parterze. A w jej mniemaniu to my byliśmy dziwni…
Zadaniem Reiko było łatanie dziur w ścianach i ich tynkowanie. Łatanie dziury było dość proste. Rozpuszczoną w wodzie gliną z trawą (zwykle z odzysku, po dezintegracji jakiegoś fragmentu domu) zaklejała ubytki i czekała aż wyschnie. Następnie tynkowała czymś, co wyglądało jak wapno, ale nie zupełnie nim było. To jakaś skomplikowana tradycyjna mieszanka wodorostów, włókien i muszelek (o ile dobrze zrozumiałem). Otynkowane tym ściany stają się odporne na wszystko: wodę, ogień i wichurę.
Wieczór, to czas integracji przy posiłku. Czasem wpadali sąsiedzi. A 24 grudnia, wieczorem, była prawdziwa Wigilia.
Jeśli uda mi się wziąć więcej niż 3 dni wolnego na raz w pracy to chyba też się wybiorę. 😀 Zazdroszczę wrażeń!
Oj, jak swojsko 🙂 Jako wolontariusz pracowałam w Japonii latem i też nie było lekko, kiedy człowiek poci się tylko dlatego „bo oddycha”. Moim zadaniem było zmienianie shoji i malowanie ścian. Po jakimś czasie tak opanowałam zmienianie papieru, że szło mi wręcz automatycznie 😉
Natomiast z tym „trzęsieniem, co go dawno nie było” – nie wiem kiedy byliście na tym wolontariacie, ale w Kumamoto jest nadal dużo do zrobienia… tak jakby co 😉
Byliśmy „przed” Kumamoto.