Być tym, który ogarnia.
To było moje zadanie w Kioto. Czyli planowałem wycieczki i oczytywałem się na temat zwiedzanych przez nas miejsc, znajdowałem drogę, rozpracowywałem dojazdy. Mówiąc wprost, byłem samozwańczym kierownikiem trzyosobowej wycieczki. Zdecydowanie dobrze się z tym czułem. Choć codziennie dawałem się zaskoczyć dziejową niesprawiedliwością. Kiedy ja spędzałem pół nocy na kombinowaniu, a rano szlag trafiał plan, bo dziewczyny MUSIAŁY jeszcze dospać, umyć włosy i poczytać SMSy… i robiły to 2h. A później śniadanie na mieście i już wiedziałem, że plan planem, a życie życiem. A następnego dnia znów mnie to dziwiło.
Był taki dzień, w którym zaplanowałem wycieczkę do Arashiyamy. Najpierw małpy, potem tysiącletni most i bambusowy las, na dalej, to się zobaczy… Pewnie już będzie ciemno, więc się nie zobaczy.
Choć wyprawa autobusem w dniu Nowego Roku zajęła chyba wieczność, to małpi park znaleźliśmy bezbłędnie i do tej pory wszystko było jak należy.
A dalej się skomplikowało. Nie zgrałem na telefon mapy, a mobilnym Internetem nikt z nas nie dysponował. Poważne zaniedbanie. Ale pamiętałem gdzie Google Maps pokazywało bambusowy las. Pamiętałem, ale nie przewidziałem, że serwis zrobi coś, czego zwykle nie robi. Oszuka mnie.
[Bez obaw, Google Maps nikogo więcej nie oszuka. „Dodatkowa” lokalizacja lasu została już z internetowej mapy usunięta].
Zgodnie z moim stanem pamięciowym szukaliśmy lasu po południowo-zachodniej stronie rzeki.
Wspinając się wąską ścieżką mijaliśmy marzenie akwarysty. Cudny brzeg idealnie lazurowej rzeki Hozu, z niesamowitymi skałami, które chciałbym schować do plecaka i umieścić w swoim akwarium, odtwarzając w szklanym świecie ten cudny widok.
Mijaliśmy ludzi po drodze, co sugerowało, że nie jesteśmy aż tak daleko od cywilizacji, jak nam się wydaje. Były góry, rzeka, las, nawet mikro wodospad, ale nie było bambusów.
– Jesteśmy po złej stronie rzeki. (to Sylwia)
– Nie, las miał być na północ od małp, po tej stronie. (to ja)
– Ale tu nic nie ma.
– Musi być. I to niedaleko.
– Nic tu nie ma, bo to zła strona rzeki.
Nie dałem się przekonać, więc zgubiliśmy las bambusowy. Szansa, że go zobaczymy malała z każdym krokiem.
Betonowa droga się skończyła. Dalej rozwidlała się na dwie typowo górskie ścieżki. Opisane po japońsku. Sylwia rozszyfrowała tylko tyle, że żadna droga nie prowadzi do bambusów. Jedna jest prywatna, a druga świątynna. Uzbroiliśmy się w pozostawione tu przez jakiegoś geniusza pątnicze kostury. Zawsze fajniej się wspinać z kijem w ręku. Trochę czułem się jak Gandalf. Dlaczego poszliśmy prywatną drogą, nie bardzo wiem. Chyba nikt z nas nie wie. Ale było malowniczo. Jak na planie filmu z Brusem Lee.
Na końcu był dom. Ktoś tam był, ale nas olał. Nie przegonił, nie zaprosił, nie zastrzelił i nie podał herbaty. Pewnie nie jesteśmy pierwsi, którzy się tu zgubili. Wróciliśmy. Sylwia (słusznie) zła na mnie, że uparłem się szukać lasu tam gdzie go nie ma, postanowiła wrócić w stronę cywilizacji. Olga i ja poszliśmy drogą świątynną, postanowiliśmy, że jeśli nic nie znajdziemy w 10 minut, to zawrócimy.
Gdzieś w górze rozbrzmiał głęboki głos dzwonu. Spojrzałem na zegarek. Ilość uderzeń nie łączyła się w żaden logiczny sposób z godziną 14:47.
Po krótkiej wspinaczce wśród skał i mchów, dotarliśmy do małej Świątyni Senkō-ji.
Uiściliśmy dobrowolną opłatę. I oznajmiliśmy swoje przybycie uderzając w dzwon. Powitał nas kot i posąg jakiegoś oświeconego…
Usłyszeliśmy ludzkie głosy i poszliśmy w ich stronę, czyli na taras na piętrze. Tam mnich udzielał nauk młodemu chłopakowi, a my usiedliśmy obok dwóch starszych pań. Panie wyglądały jakby dyskutowały o butach i torebkach, ale pojedyncze słowa jakie rozumiałem, zdecydowanie bliższe były opisom uroków natury i filozoficznym przemyśleniom godnym tego miejsca.
Sylwię dogoniliśmy w okolicach mostu, przez który przeszliśmy bez zastanowienia. Przypomniało mi się o nim dopiero później. Most ma 80 lat, ale stoi w miejscu starszych konstrukcji. A pierwsza z nich stała tu już w IX wieku. Od 600 lat nazywa się Togetsukyō
渡月橋, bo ówczesny Cesarz podczas spaceru zobaczył jak księżyc „przechodzi przez rzekę po tym moście” i taka nazwa została do dziś. Pod Mostem rzeka zmienia nazwę na Katsura.
Po „dobrej stronie rzeki” zrobiło się gwarno. Zdecydowanie bardziej turystycznie. Poszliśmy w stronę, w którą udawali się rikszarze. Któryś z nich nawoływał klientów oferując kurs właśnie w kierunku bambusowego lasu. I udało się. Las odnaleziony. Po drodze jeszcze zjedliśmy jakiś lokalny smakołyk, ale już nie pamiętam co to było. Jakieś 3h później niż planowaliśmy usłyszeliśmy szum wiatru wśród wysokich bambusowych traw (bambus jest trawą, nie drzewem). Robiło się ciemnawo, a my chcieliśmy się trochę powygłupiać. Sylwia wygłupiać się nie lubi, więc robiła zdjęcia.
Olga i ja wydurnialiśmy się w najlepsze, co okazało się inspirujące dla innych i zaraz za zakrętem ktoś próbował nas naśladować. Nie był to jednak koniec historii. Po zmroku Olga zamówiła zindywidualizowane pałeczki u pobliskiego rzemieślnika. Kiedy czekała na swój wyrób, ja postanowiłem wrócić do bambusowego lasu spróbować sowich sił w fotograficznej walce z ciemnością. Tak naprawdę, to chciałem udowodnić, że noszenie statywu od rana miało sens. Szału nie ma, za to wzbudziłem zainteresowanie kilku turystów, bo bardzo chcięli wiedzieć co ja widzę w tej ciemności, skoro nie widzimy swoich twarzy stojac na wyciągnięcie ręki. Było naprawdę ciemno. Choć aparat ma w tym wzgledzie inne zdanie.
Wróciliśmy tam kilka dni później. Za dnia. Tym razem przybyliśmy z innej strony. Ale nie traciliśmy czasu na szukanie. Ale fotograficznie czuje się niespełniony. Za pierwszym razem było już ciemnawo, a za drugim bateria w aparacie zdechła po pierwszym zdjęciu. Zapasowa bateria…
Najlepsze co można zrobić w Japonii to zgubić się! Polecam to wszystkim, można znaleźć na prawdę ciekawe miejsca do których nie zaprowadzi nas żaden przewodnik xD
Zgadzam się, żaden przewodnik, który czytałem nie wspominał o Senkō-ji. A to śliczna świątynia. I to nie taka, którą się ogląda, a w której można porozmawiać z mnichem i dowiedzieć się czegoś o Zen.
Gdziekolwiek się człowiek zgubi na świecie to może znaleźć ciekawe miejsca. 😀
” (…) chciałem udowodnić, że noszenie statywu od rana miało sens”. Po tygodniu zwiedzania Stambułu ze statywem przytroczonym do plecaka my już nie chcemy nic udowadniać – statyw pilnuje domu, kiedy my zwiedzamy 😉
A propos map – zauważyliście, że często w Japonii góra mapy wcale nie musi oznaczać północy? Taka drobna różnica percepcji 😉
Kocham tą różnicę w oznaczeniu północy. Mapa (a w zasadzie plan) przedstawia stan faktyczny, czyli to co na planie jest po prawej w rzeczywistości jest po prawej, a to co na górze planu, jest na w prost. Zakochałem się w tym systemie od pierwszego wejrzenia.
A statyw będę nosił. Mam taki specjalny, lekki i nie duży. Świadomość, że się przyda owszem istnieje, ale efekt -8 kg w miesiąc daje lepszą motywację. Statystycznie po 5 dniach zwiedzania: zestaw ja+ statyw warzył mniej niż ja bez statywu w pierwszym dniu w Japonii.
Niesamowite miejsce! Super wpis z super zdjęciami;) Pozdrawiam serdecznie!