Leżąc w ciepłym futonie na pachnącej trawą podłodze w Osace wpadłem na genialny pomysł. Pomysł ubrałem w słowa i było mniej więcej tak:
– Może wyskoczymy jutro do Himeji? – to ja.
– Musimy? – to Sylwia.
– Nie, ale sensem mojego życia jest tam pojechać.
– Akurat jutro?
– Akurat jutro mamy wolny dzień, a to niedaleko.
– Dobrze, ogarnij to.
Niedaleko to oczywiście pojęcie względne, ale przyjmijmy, że z Warszawy jest o 10 tys. kilometrów dalej.
Ogarnięcie polegało na wpisaniu w wyszukiwarce zapytania jak tam dojechać z Tamagawy w Osace przy wykorzystaniu jedynie Kansai Thru Pass.
O Zamku Białej Czapli usłyszałem jako nastolatek. I już wtedy wiedziałem, że muszę! go zobaczyć. MUSZĘ! Największy, najpiękniejszy, nigdy nie zdobyty, ba nawet nie oblegany…
I najważniejsze, że oryginalny. Nie jest powojenną rekonstrukcją jak zamki Osaka, czy Hiroshima, bo smutne, ale prawdzie jest to, że Amerykanie go nie zbombardowali. A nie zrobili tego tylko dlatego, że był dobrym punktem nawigacyjnym dla załóg samolotów bombardujących inne miasta.
Zamek Himeji leży w rejonie Kansai, w prefekturze Hyogo. Czyli daleko od Tokio (jakieś 500km, czyli tyle, co z Warszawy do Berlina). Ale tylko godzinkę jazdy lokalnymi pociągami od Osaki, a Shinkansenem to jakieś pół godzinki z hakiem (małym hakiem).
Mieliśmy wyjść z domu o jakiejś tam godzinie wskazanej przez komputer. I ze stacji Noda trzeba było jechać pociągiem na zachód. Po 12 minutach przesiadka na stacji, której nazwa zaczynała się na „A”. Nie próbowałem nawet zapamiętać jaka to stacja, bo nazwa tylko jednej po drodze zaczynała się na literę „A”. Czas podany w rozkładzie jazdy pociągów jest na tyle precyzyjny, że Pan Bóg ustawia sobie wg niego zegarek (o ile w danym dniu nie ześle trzęsienia ziemi), więc opóźnieniami nie ma się co przejmować. 12 minut, to 12 minut i ani jednej więcej.
Przechodząc obok bazarku zajrzeliśmy do naszej ulubionej Obāsan, sprzedającej różności w tempurze. Ze szczególnym uwzględnieniem krewetek. Skutkiem tego spóźniliśmy się na pociąg do „A”, więc weszliśmy w następny nie zastanawiając się, dokąd dokładnie jedzie, byle na zachód. Konduktor powiedział, że zatrzymamy się w Kobe, a tam musimy się przesiąść. Oczywiście japońskim zwyczajem chciał nam precyzyjnie podać informacje, o której ta przesiadka i w co mamy wsiąść.
Częścią pracy konduktora jest chodzenie po pociągu i szukaniu dziury w całym. Np.: śmieci albo głośno zachowujących się pasażerów (czyt. gaijinów). Nasz tak długo szukał, aż znalazł. Po chwili wrócił z kartką, którą przykleił do jednego z siedzeń. Na kartce jest komunikat, żeby nie siadać, bo siedzenie jest zabrudzone. Oczywiście krążąc po pociągu konduktor wychodzi z jednego wagonu i wchodzi do kolejnego, a na końcu składu zawraca. Na tę okoliczność grzecznie kłania się pasażerom. O ile rozumiem to, przy okazji zmiany wagonu, o tyle przy zawracaniu już mniej. Ale ja mam okrągłe oczy i na dodatek niebieskie. Nie musze wszystkiego rozumieć.
Jak zwykle stacja prywatnych linii kolejowych, w tym wypadku Sanyo Himeji Station, jest bliżej głównej atrakcji niż stacja państwowych linii JR. Ale prawdę mówiąc, „bliżej” nie ma znaczenia w Himeji, bo to raptem 50 metrów. Ale np. w Nara to już cały kilometr.
Ze Stacji kolejowej nie trzeba szukać drogi. Drogowskazy na zamek atakują nas zewsząd. A z głównej drogi od razu widać cel wycieczki.
Po drodze mijaliśmy lodziarnię, z fajnymi dodatkami. Ale dzień był zimny, a pora za wczesna na lody, więc nie daliśmy się skusić.
Patrząc na zamek morze mamy za plecami, tylko miasto je zasłania. Zamek z daleka wydaje się nie większy od innych. Ale tylko z daleka. Wystaje ponad 90 metrów nad poziom morza. Ale połowa tej wysokości to wzgórze, na którym zamek zbudowano. A w zasadzie dwa wzgórza. Szkoda, że nie świeciło słońce. Raz jeden, przez miesiąc naszej wyprawy słońce zaszło akurat w Himeji.
Oboje dość nieśmiało przekraczaliśmy zewnętrzną bramę. Jakby za nią kryło się coś magicznego.
Na zewnętrznym dziedzińcu zamkowym spotkaliśmy japońskie zakonnice. Wyglądało to co najmniej dziwacznie. Sam dziedziniec też, bo był zupełnie pusty. Tak wielkich przestrzeni się w Japonii często nie spotyka. Na grafikach przedstawiających zamek, ta cała przestrzeń była zabudowana. A tu pusto. Może remont jeszcze trwa, choć oficjalnie się zakończył? Bo jeśli tak ma zostać, to ja protestuję. Niech tu przynajmniej stadion baseballowy dla dzieciaków zrobią, będzie najlepszy stadion na świecie.
Bilet na zamek kosztuje 1000¥. Albo 1040¥ jeśli po zwiedzaniu zamku mamy ochotę odwiedzić ogród, który jest poza murami.
Znów poszliśmy za innymi turystami. I niestety trzymaliśmy ich tempo. Niestety, bo w grupie traci się poczucie ogromu tej fortyfikacji. Nigdy nie zdobytej, ba nawet nigdy nie obleganej. Bo i po co oblegać zamek tak wielki i nie możliwy do zdobycia? Każdy wiedział, że tego nie da się zrobić. Atakujący musieliby przedzierać się labiryntem przejść i ścieżek (raczej nie oznakowanych tak jak obecnie, żeby turyści się nie zgubili). Każdy krok stawiając pod ostrzałem obrony. A ostrzał byłby gęsty, bo zazwyczaj z trzech stron. Różnego kształtu otwory strzelnicze były dostosowane do pozycji i rodzaju broni z jakiej miano strzelać.
Gdyby już udało się dotrzeć do bramy głównego pawilonu, to nie wiem, jak można by sforsować tak wielkie i masywne wrota. Ale gdyby nawet, to co dalej. Sześć pięter (plus jedno ukryte), a na każdym uzbrojeni po zęby samurajowie. Znów wąsko. Tak wąsko, że mogłoby atakować najwyżej dwóch chuderlaków na raz. A schody na kolejne piętro, tak strome, że nie da się ich pokonać bez podpierania przynajmniej jedną ręką. Jak w takiej sytuacji walczyć? Ja zdjąłem plecak, żeby się zmieścić na schodach, bo tak złośliwie je skonstruowano, żeby przed wejściem na kolejne piętro trzeba było się dodatkowo pochylić. Mój plecak trochę wystaje i robi mi na plecach wielki garb. Czułem się jakbym wchodził po drabinie przez małe okienko.
Defensywna doskonałość. A po tej ponad 400-tu letniej doskonałości może oprowadzić przewodnik wolontariusz, zwykle w podeszłym wieku. Nie robi tego dla sławy i pieniędzy. Robi to, bo tak lepiej niż siedzieć samemu w domu przed telewizorem i narzekać na wszystko.
Opowiada z pasją godną generała wydającego rozkazy na polu bitwy. Nic nie rozumiem, ale domyślam się o czym mówi. Zapewne opowiada, że pierwszy fort zbudował tu w 1333r. Akamatsu Norimura, że jego następca wszystko zepsuł i zbudował na nowo. O tym, że w XVI w. zamek przebudował Toyotomi Hideyoshi (ten, który krzyżował chrześcijan), a po ostatecznym zjednoczeniu Japonii przez Tokugawę Ieyasu, zamek uzyskał kształt zbliżony do obecnego.
Przewodnik zapewne nie zapomniał powiedzieć, że cała konstrukcja opiera się na dwóch słupach, a każdy wykonany z jednego cedrowego pnia. Jeden ze słupów musiano naprawić i specjalnie szukano 600 letniego drzewa, żeby zachować autentyczność. Oba są odkryte, można je zobaczyć, a nawet dotknąć.
Zamek jest drewniany. Ale pokryty 3 centymetrową warstwą tynku. Podobnego tynku używaliśmy przy remoncie domu na Osakikamijimie. Tynku z konopi, wodorostów i muszelek. Głównie muszelek, dlatego taki biały i odporny na ogień, wiatr i wodę. Częściowo nawet dachówki pokryto tynkiem, dlatego z dołu wyglądają na białe, a z góry na czarne.
Budowla stoi na kamiennym postumencie. Legenda głosi, że brakowało kamieni w okolicy, kiedy próbowano go wznieść. Jedna z gospodyń oddała więc swoje żarna.
Zamkowe korytarze nie są nowoczesnym muzeum, a starą zbrojownią. Wszędzie wieszaki i stojaki na broń. Szkoda tylko, że nie ma samej broni. Musiałoby to wyglądać fenomenalnie.
Widok z niedawno remontowanego zamku nie jest jakiś fenomenalny, bo i miasto poza zamkiem, wielkich fenomenów architektury nie posiada. Ale szpetnie też nie jest, bo to jednak małe miasto, a więc potencjalnie ładne. Potencjał pewnie ujawnia się w słoneczne dni, więc nam nie dane było tego doświadczyć.
Na szczycie zamkowej wieży znajduje się mała świątynka, albo raczej kapliczka shintoistyczna Osakabe-jinja poświęcona duchom opiekuńczym wzgórza zamkowego.
Zimą nie ma tłumów. Przynajmniej w porównaniu z tym, co opowiadają inni turyści. Wiosną jest pięknie, ale tego piękna nie widać, chyba, że się jest wyższym od całej rzeszy zwiedzających. Czytałem gdzieś, że w okresie kwitnienia wiśni tłum przypomina ten z Metra w Tokio. No, a nam prawie nikt nie przeszkadza. Limit gości wynosi 6tys. osób dziennie, a w weekendy 10tys. Nas chyba nikt nie liczył, bo razem z nami na terenie zamku było najwyżej 200 osób.
Kilkakrotnie natknęliśmy się na mężczyznę z małym synkiem. Mężczyznę, który brał dziecko na ręce, gdy schodził po tych stromych schodach. Ja ledwie sam dawałem radę z opanowaniem równowagi. Zacząłem się zastanawiać, czy ojcostwo dodaje specjalnych mocy. Inną rzeczą było, że dzieciak brany na ręce idealnie nieruchomiał i cichł. Dopiero po pokonaniu kolejnej przeszkody dziecinniał na nowo.
Na zewnątrz „podziwiałem” ogrodników przy pracy, którzy pielęgnowali drzewa. Gałązka, po gałązce. Nagle facet z dzieckiem zebrał się na odwagę i podszedł do mnie chcąc zdjęcie. Zagadał po angielsku i tylko moja mrukliwa natura nie pozwoliła mu się rozwinąć lingwistycznie.
Zdjęcie, to nie ja jemu miałem zrobić, tylko on mnie, moim aparatem. I jeszcze dał mi rekwizyt w postaci zabawkowego miecza jego syna. Akurat miałem zainstalowany zwykły obiektyw, a nie szerokokątny. Chciałem zmienić, ale odmówił, stwierdził, że da radę. Prawie umierałem ze śmiechu patrząc na niego, jak wygina się i niemal kładzie na ziemi, jednocześnie prawie robiąc szpagat. Wszystkie te akrobacje tylko po to, żeby zmieścić zamek w kadrze. Sylwia uciekła na z góry upatrzoną pozycję, aby nikt nie zmusił jej do pozowania.
Rozmowa się nie skleiła. Ale pamiątka pozostała. Nie lubię rozmawiać po angielsku. Zwłaszcza z kimś, kto zakłada, że to mój język ojczysty.
Oderwaliśmy się od innych turystów, żeby poszwędać się po swojemu i to była słuszna decyzja, choć trochę spóźniona.
W jednej z bocznych części fortyfikacji, w której prawie nikogo nie było spotkaliśmy dziewczyny grające w karty.
Niezupełnie dziewczyny… Ale z daleka dałem się nabrać.
Przed opuszczeniem zamku mijamy studnię. Dawno temu w tej studni zabójca ukrył ciało Okiku. Dziewczyny, która nie chciała zostać jego kochanką, ani pomóc mu zamordować swego pana i władcy na tym zamku. Duch dziewczyny czasem chodzi po okolicy.
Podobno.
Wolę nie sprawdzać. Boję się duchów tak samo jak wysokości.
Kiedy już zobaczyliśmy wszystko co zobaczyć trzeba, mogliśmy sobie pochodzić po okolicy bez specjalnego celu. Tzn, Sylwia tak myślała, bo cel był. Znaleźć kadr idealny. Tylko te chmury… Żeby było ich mniej, albo rzadsze, albo cokolwiek, byle nie takie nudne, szare i do niczego… Jak w domu. Nie po to jedzie się na koniec świata, żeby niebo na zdjęciach było takie samo, jak w domu…
Wrócimy, poprawimy.
Kiedyś.
Wygląda na to, że nasze idealne kadry znajdują się jakieś 3 metry od siebie 😉 Bardzo mi się tam podobało, może mam słabość do zamków. Jeśli kiedyś trafi mi się okazja, bez wahania wydam te 1040 jenów, żeby go zwiedzić po raz trzeci.
Widzę, że zwiedzający mają papcie na nogach, widocznie dają je w chłodniejszym sezonie. My śmigaliśmy na bosaka, co moim zdaniem dodawało uroku zwiedzaniu.
A ten mężczyzna z dzieckiem na rękach to prawdziwe mistrzostwo.
Podczas hanami faktycznie są tłumy i korki na schodach. Przy moich 185cm dawałem radę coś zobaczyć.
Kapcie na schodach w zamku to próba ludobójstwa nacturystach z zachodu 😛
A byliście w parku przy zamku?
Te kapcie to chyba standard w japońskich zamkach 😉
Nie lubię japońskich zamków – wydaje mi się, że wszystkie są takie same. Oczywiście mojego zdania nie podzielał mój partner, więc do Himeji pojechał sam. Ja za to zdecydowanie bardziej wole współczesne „ruchome zamki”. Na przykład JS Izumo (DDH-183), na którym byłam 😀
Zamki i mosty (nie tylko japońskie), mają w sobie jakiś magnetyzm, który mnie przyciąga. Nie twierdzę, że wszyscy muszą ten magnetyzm czuć. Przeciwnie, im mniej osób to podziela, tym bardziej jestem wyjątkowy 😉
Ale Izumo… Ho, ho, ho… Czuję się jakby mnie mentalnie przeciągnięto pod kilem… Brak mi tchu. Zniszczyłaś system, zamykam bloga.