Ostatni dzień w Osace. Sylwia odjechała w siną dal, czyli na Okinawę. Ona będzie się wygrzewać na słońcu i przez dwa tygodnie i trenować Kobudo, a ja wrócę do krainy chmur, wiatru i lodu. Ale zanim to nastąpi pojadę do Tennōji, a później pozwiedzam okolice. Wysiadłem na stacji o tej samej nazwie i postanowiłem, że nie chce mi się szukać odpowiedniego wyjścia. Pójdę za tłumem. Mam czas, żeby się zgubić.
Tłum poszedł w stronę Abeno Harukas, najwyższego budynku w Osace. Hmmm… w zasadzie chciałem tam pójść, więc czemu by nie teraz. Mam cały dzień przed sobą. Na wszystko starczy czasu.
Nie zobaczyłem budynku z zewnątrz, bo zanim zdążyłem pomyśleć byłem już na 16 piętrze. Tu znajduje się pierwszy taras widokowy. Otwarty ogród na dachu i mała świątynka.
Jednak świadomość, że jestem dopiero w 1/3 wysokości budynku trochę mi przeszkadzała.
Kupiłem bilet na szczyt. To chyba był najdroższy bilet wstępu podczas naszej Japońskiej Odysei. Nie było innych chętnych, bo pora jeszcze wczesna. Miła pani w kasie zapytała bardzo uprzejmie, czy chcę ulotkę po angielsku, czy wolę po japońsku? Jednocześnie podając mi tą po japońsku. Kocham Osakę za to, że nikt tu nie zakłada, że jestem Amerykaninem. Jednak poprosiłem o wersję anglojęzyczną. A po chwili wahania wziąłem obie, ku wielkiej uciesze kasjerki.
Przypomniało mi się, że w Kioto kasjerka mówiłaby po angielsku, lub przynajmniej japongielsku i nie zapytałaby o rodzaj ulotki, a od razu dała tę anglojęzyczną.
I jeszcze jedno. Już widziałem ten wieżowiec. Z Kyoto Tower. To tylko 50 km stąd, więc nie było problemu, żeby go rozpoznać.
Wróciłem myślami do Osaki, bo guzik od windy wcisnęła za mnie dziewczyna w mundurku, która kłaniając się, życzyła mi przyjemnej podróży. Wyświetlacz przy akompaniamencie elektronicznej melodyjki i migających lampek na bieżąco pokazywał wysokość nad poziomem ulicy. Nie wiem czy samoloty latają tak szybko, jak jechała ta winda. A kiedy już dotarła na górę otworzyły się drzwi. Wrażenie iście biblijne, kiedy ciemna winda nagle zostaje zalana naturalnym światłem, melodyjka cichnie, kolejna dziewczyna wita nas w raju, a widok za oknem…
Bogowie…
Jak tu pięknie.
Pierwszą rundę po 60 piętrze Abeno Harukas odbyłem ze szczęką przy podłodze i śliną kapiącą po brodzie. Zupełnie nie panowałem nad swoim zachowaniem i nie z powodu lęku wysokości a z powodu widoków.
Widać stąd cały świat. I okolice.
Jakiś gbur z wielkim brzuchem i w kapeluszu do pasania krów, stwierdził, że z Burj Khalifa jest lepszy widok. Może i jest, ale mnie tam nie było. A tu jestem.
Kiedy trochę ochłonąłem zauważyłem, że pogoda z każdej strony jest inna. Niby nic nowego, bo jak się mieszka na 15 piętrze z widokiem na dzielnicę niskiej zabudowy, to ma się tego świadomość. Ale z 60-tego piętra widać, że: nad Kobe pada, a nad Kioto świeci słońce. Nad lotniskiem Kansai jeszcze nie pada, ale zaraz będzie, choć krótko. Nad Zamkiem w Osace wielka sina chmura, która złośliwie nie chce się przesunąć.
Taras widokowy z jednej strony ma przeszklony pas podłogi tuż przy oknie. Długo się zbierałem, żeby na tej szybie stanąć. I robiło mi się słabo patrząc na skaczące po tym dzieci.
Jakieś pół godziny po podjęciu życiowej decyzji, moja stopa znalazła się w całości na szybie. Z drugą stopą poszło trochę łatwiej. Tętno miałem poza skalą, ale przynajmniej się nie porzygałem. A pan obok tak. Niektórzy wchodzili na szybę na czterech łapkach. Oczywiście grubas w kapeluszu nie miał się czego bać, bo brzuch zasłaniał mu całą podłogę. Jakim cudem on przeszedł przez bramki biletowe, które w Japonii bywają baaardzo wąskie?
Pomyślałem, że chciałbym tu zostać do zachodu słońca. Tylko jak to pogodzić ze zwiedzaniem Tennōji? Coś za coś. Tennōji zwiedziłem w wyobraźni patrząc na nie z wysokości 300m. Przy okazji zdałem sobie sprawę z tego, że zielony budynek z lądowiskiem na dachu, który stąd wygląda jak zabawka, z ogródka na 16 piętrze wydawał się wielkim wieżowcem sięgającym chmór.
Trudna decyzja, pozostania w Abeno Harukas do zmroku, miała swoje konsekwencje. Jedną z nich był nadmiar czasu. Zacząłem zwracać uwagę na rzeczy, które do tej pory umykały mojej świadomości. Np.: irytująco-słodki głos dziewczyny-fotografki, która zachęcała do skorzystania z jej usług. Albo absurdalnie wysokie ceny w kramiku z pamiątkami, które to ceny były wybiórczo wysokie, bo pocztówki wraz ze kopertami i znaczkami kupiłem w cenie znaczka. Zapytałem sprzedawczynię, czy w budynku jest skrzynka pocztowa, żeby je wysłać. Zrobiłem to na migi i po polsku, bo zabrakło mi słownictwa. Najwyraźniej mnie zrozumiała, bo po chwili zadumy po prostu je zabrała z uśmiechem i zrozumieniem w oczach. Wszystkie pocztówki kilka dni później dotarły do adresatów. A skrzynkę pocztową znalazłem zaraz przy wyjściu z budynku.
Oglądając obrazki i napisy na ulotkach, które dostałem na dole, doszedłem do wniosku, że taras widokowy ma dwa przeszklone piętra, oraz ogródek z barem na piętrze trzecim. Piętra liczę od góry, bo w takiej kolejności je odwiedziłem. Ulotki nie kłamały.
Dwa górne piętra to przeszklony taras, biegnący po obwodzie budynku w dziurą w środku. Piętro „najniższe”, to ogródek, który jest otwarty od góry. Czyli w pewnym sensie jest dachem wieżowca.
Na najwyższym piętrze jest coś w rodzaju recepcji. Tu można za dodatkowe kilkaset jenów zaklepać sobie wjazd na szczyt szczytów, czyli jak zrozumiałem lądowisko dla śmigłowców. Ale nie wolno tam zabierać nic, włącznie z aparatem. Poza tym jest zimno, wieje i… krótko mówiąc, nie dałem się namówić.
Ale byłem w toalecie. I nie byłoby sensu o tym pisać, gdyby nie widok. Przypuszczam, że architekt miał ochotę na zaprojektowanie toalety tak, by korzystająca z niej osoba miała widok jak z bajki. Ale rozsądek podpowiedział, że taki widok rozproszy nawet najbardziej przypartego do muru, a to grozi bałaganem. Niemniej nad umywalką jest lustro i nawet irytujący system dwóch kranów nie przyciąga uwagi, bo widok z lustra jest silniejszy.
Na takich rozważaniach upływał mi dzień. Im było później tym więcej przychodziło zwiedzających. Nikt specjalnie nie zwracał na mnie uwagi, poza dziewczyną przy windzie, która za każdym razem, gdy przechodziłem obok, odruchowo pokazywała mi drogę do wyjścia, ale bez przekonania, że z niej skorzystam.
Zatrzymałem się przy oknie z widokiem na zamek i zastanawiałem się, czy bogowie fotografii mnie lubią. Cel jest oddalony o jakieś 5,5 km. Pogoda jest zmienna, ale chmura nad zamkiem zatrzymała się dobre 2h temu i wygląda jakby wreszcie chciała się przespacerować po osakańskim niebie. Pojawił się deszcz. I tęcza. A zamek zalał blask słońca. Samolot w kadrze, to już przegięcie.
Zachód słońca najbardziej malowniczo wygląda nad morzem. Ale nad miastem też zapiera dech.
Lubię obserwować, kiedy gaśnie niebo, a zapalają się ulice.
Ale tego wieczora czekała na mnie jeszcze jedna atrakcja. Videomapping puszczony na szybie tarasu widokowego. A w tle rozświetlone, niekończące się miasto. Animacja opowiadała o chłopcu pływającym na grzbiecie rekina wielorybiego, największej ryby na Ziemi. Tak się składa, że jest ona symbolem Oceanarium Kaiyukan w Osace.
Została mi do zrobienia już tylko jedna rzecz. Zobaczyć Abeno Harukas z zewnątrz.
O jaaa! Jakie zdjęcia! Teraz to serio przegiąłeś… Ten zachód Słońca, to jak na tapetę.
A tak w ogóle to co to za technika, że zdjęcia wyglądają jak makieta?
Ha, miło słyszeć. Staram się jak mogę, żeby zdjęcia przyciągały uwagę.
Makietowe zdjęcia to Tilt-Shift, trzeba mieć specjalny obiektyw za milion kosmodolców. Albo fotografować z odkręconym obiektywem za normalne pieniądze. Trochę trudniej, ale jak się uda, to fajny efekt. Ja oczywiście nie mam specjalnego obiektywu, więc musze kombinować.
Chyba przestanę odwiedzać Twojego bloga, bo mam ochotę za ostatnie zaskórniaki kupić bilety i polecieć do Osaki zobaczyć na własne oczy ten widok. Tak mi smaka narobiłeś!
Zdjęcia rewelka!!!
I to pisze człowiek, który przejechał całą Japonię na rowerze?
Ja zbieram na bilet, namiot i rower… I musze jeszcze przekonać do tego pomysłu żonę…
He he trzymam kciuki za Ciebie, że uda się namówić! 🙂
Przez te 3 miesiące może i dużo Japonii poznaliśmy ale w naszym odczuciu jeszcze za mało. Chcemy jeszcze wrócić i zobaczyć to co omieliśmy.