– Lubicie krewetki? – zapytała nasza gospodyni…
Oczywiście, że lubimy krewetki.
Tylko chyba czegoś nie zrozumiałem, bo krewetki, które przyniosła Rui-san, były trochę inne niż to, co sobie wyobrażałem. Myślałem, że będą przypominać te zakupione na straganie w Osace. W tempurze, czyli panierowane i smażone w głębokim tłuszczu (drugie od prawej, w dolnym rzędzie).
Nic z tego. Przede wszystkim były duże. Jak na standardy polskiego konsumenta, to nawet gigantyczne. Były świeże. Czyli złowione +/- 0,5 godziny temu, przez sąsiada, który łowi w zatoce za naszym domem. Pachniały morzem i słodyczą. Wyglądały na delikatne i kruche. I jeszcze coś. Chciały uciekać, gdy wyciągnąłem rękę w stronę talerza.
Mniej więcej wiedziałem co mam z krewetką zrobić, ale z zaciekawieniem słuchałem i patrzyłem, jak robią to miejscowi. Na wszelki wypadek. A oni tłumaczyli bardzo dokładnie: tu złapać, tak przekręcić, siup i gotowe. To zjeść, pancerz odłożyć (nie wyrzucać), a główkę wyssać.
Słodkie. Tylko tyle umiałem powiedzieć. Nie wiedziałem czego się spodziewać, więc skupiłem się tylko na smaku. Z opisem faktury będzie trudniej. Kruche jak wafelek, ale miękkie jak żelki. To sprzeczności, wiem. Ale tak właśnie jest. Trochę jakby jeść żarówkę, naciskasz lekko zębami i nic się nie dzieje, ale zrobisz to odrobinę mocniej i żarówka pęka, a Twoje zęby zaciskają się dalej bez oporu. Bardzo delikatne. Oczywiście nie smakują jak żarówka. Na szczęście. Jak kurczak też nie. Czy chcę więcej? TAK.
Reszta krewetek została ugotowana wraz z pozostawionymi pancerzykami i podane przez panią domu na kolację. Gotowane były jeszcze słodsze, ale zmieniła im się faktura. Już nie pękały, a były jednostajnie delikatne i miękkie. Przyznam szczerze, że raz jeden miałem gdzieś ogładę i to, czy wypada. Wcinałem, aż mi się uszy trzęsły. Krewetki, które łowione są w tej okolicy uchodzą za jedne z najlepszych w całej Japonii. I przez to są drogie. Drogie jak na japońskie, morskie robaki. W Polsce mrożone krewetki trzeciego sortu potrafią kosztować tyle samo. Albo więcej. Wystarczy tylko, żeby były w markowym sklepie i w ładnym opakowaniu. Czy chociaż smakują podobnie? NIE.
Mam problem. Zawsze krewetki lubiłem. Ale teraz porównuję je z tamtymi, jedzonymi zimą, w ogrodzie, pod niewielkim cedrowym drzewkiem, przy szumie bambusowego zagajnika i zapachu morza. I to porównanie wypada bardzo na niekorzyść tych kupionych, zamrożonych, przywiezionych z końca świata krewetek, które mogę kupić i przygotować we własnym domu. Po co mam płacić majątek za jedzenie, które nie da mi przyjemności?
Wybieram schabowego! A na krewetki jeszcze trochę poczekam.
Ale w sensie, że tak na żywca wcinaliście?!
Bez przesady. Po oderwaniu głowy, już nie żyje.
No nie wiem… mam jakiś taki wewnętrzny opór jak jedzenie do mnie mruga albo ucieka z talerza. W dodatku mięso muszę mieć dobrze ugotowane/ usmażone/ upieczone. Żadnej surowizny.
Ach, chyba nie zjadłabym takiej krewetki, która przed chwilą na mnie patrzyła. Wiem, że to trochę hipokryzja, bo przecież wszystko „wcześniej żyło”. Lubię krewetki, ale już przyrządzone. Moje najlepsze krewetkowe wspomnienie pochodzi jednak nie z Japonii, ale z Zanzibaru, gdzie kiedyś dostałam talerz krewetek królewskich w maśle czosnkowym. Pycha!
P.S. Czy Ty nie zajmujesz się akwariami? I co, zjadasz podopiecznych? 😉
Zajmuję się akwariami. I nie widzę w tym nic złego, że lubię zjadać ryby i owoce morza. Są smaczne i zdrowe.
A krewetki na mnie nie patrzyły, bo łapałem je od tyłu, że tak powiem.
Aż mam ochotę na zupę krewetkową. 😮
Co do krewetek to zauważyłem taką ciekawostkę, że te „europejskie” mrożone nijak się mają do tych, które kupuję w chińskim supermarkecie, a wędrują tutaj z Azji.
Te europejskie pewnie łowione są w zimnych wodach Atlantyku.
Nie wiem szczerze mówiąc. Zerknę, jak będę miał opakowanie w ręce.