Obudziłem się przed dwiema godzinami. Jestem w tym kraju od pół doby, a większość tego czasu przespałem. Albo próbowałem spać, bo emocje bycia w Japonii trochę się udzielały i budziłem się euforycznie, żeby sprawdzić, czy już jasno.
O tym, że rano poszedłem do sklepu mógłbym napisać książkę. Niby nic dziwnego w chodzeniu do sklepu, ale w Japonii… bez znajomości języka. No dobra, umiem liczyć, znam nazwy wszystkich części ciała (ze śledzioną włącznie), powiedzieć dzień dobry, dziękuję i siema, ale poza tą śledzioną nie ma w tym nic dziwnego. Angielski znam niewiele lepiej, a zakładanie, że rozmówca będzie znał go na tyle byśmy się dogadali w Japonii bywa zgubne. Przynajmniej tak czytałem.
Poranek był ekscytujący nie tylko dlatego, że udało mi się kupić prawdziwe jedzenie, a nie zupkę instant. Przerażony natłokiem bodźców poprzedniego wieczora, w drodze z lotniska do Tamagawy w Osace, nie zrozumiałem nic co się działo w około. Jeszcze z lotniska na stację Namba jakoś względnie bym trafił, ale później, o zgrozo. Sylwia twierdzi, że nie posiada umiejętności orientowania się w przestrzeni. Kłamie jak zwykle. W labiryncie podziemnego miasta odnajdywała drogę bez zawahania. Jak indiański tropiciel, jak wyżeł na polowaniu, jak wiedźmin w jaskini…
Też chcę być jak wiedźmin, więc proszę o szkolenie. I nagle cała magia pryska. Przejścia podziemne, które wczoraj były dla mnie niesłychanie pogmatwane okazują się tak dobrze oznakowane, że tylko ślepy gaijin może mieć z tym problem. Zwykły ślepiec trafi bez problemu.
Bilety też nauczyłem się kupować. I to na dwa sposoby. W bezdusznym automacie i u prawdziwego człowieka z opcją pytania o dojazd do… . Piękno Osaki, miasta opisywanego przez podróżników jako ostoja największego skośnookiego buractwa polega na tym, że te opisy są nic nie warte. Kocham Osakę za jej otwartość, wyluzowanie i przyjazność. Otóż kupowanie biletu i pytanie sprzedawcy o drogę wygląda tak:
– Chcę kupić jedno takie płaskie (czyt. bilet) do „xyz”. Dziękuję. A przepraszam, jak tam dojechać? – mniej więcej to powiedziałem, a przynajmniej chciałem powiedzieć.
– Yyyyy, etooooo…. – a później następuje słowotok powiązany z ekspresyjną gestykulacją i rysowaniem mapki, opuszczeniem stanowiska pracy i wskazanie punktu startowego wraz z kierunkiem ruchu. Nie trzeba znać japońskiego. Ani angielskiego, bo przekonałem się, że na pytanie po angielsku odpowiedź uzyskam taką samą, czyli po japońsku z gestykulacją i mapką.
Poszliśmy z Sylwią na spacer i rekonesans. Czas płynął szybko, ale nie drastycznie. Nie działo się nic nadzwyczajnego. Było prawie nudno. I wtedy żona postanowiła, że nie musimy iść razem gdzieś tam, gdzie ona chciała, tylko spotkamy się za 10 minut o tam… Mniej więcej po drugiej stronie mostu, pod tym wielkim czerwonym budynkiem.
Zaraz za mostem ktoś mnie zaczepił, grzecznie, spokojnie, po angielsku.
– Przepraszam, czy mogę zapytać?
– Tak, ale nie wiem, czy będę w stanie pomóc.
– Ależ na pewno. Skąd Pan pochodzi?
– Z Polski.
– Przyjechał Pan na studia? Jak długo w Japonii?
– Przyjechałem jako turysta, wczoraj.
– Hmmm… Polska, Kiri?
– ?
– Kiri?
– ?
– Kobieta od Nobla, Ma-ri-a?
– Ach tak, Maria Skłodowska. To Polka.
– A przepraszam, jaki macie ustrój polityczny w Polsce. Komunizm, czy jesteście wolni?
– Jesteśmy wolni od 25 lat.
– Ła-re-sa tak?
– Tak – potwierdziłem bez przekonania, bo robiło się dziwnie i dopiero po godzinie zrozumiałem kto to Ła-re-sa.
– Był kiedyś w telewizji program o Gdańsku. Pan wie NHK? I tam było o Ła-re-sa i pokazywali #$%@&^% (powiedział coś po japońsku, ale nie zapamiętałem, przepraszam). Takie dwie wysokie wieże. Jak one się nazywają? Pan zna?
– Chyba nie wiem. Dwie wieże w Gdańsku?
– Tak, pokazywali w NHK.
– Zaraz przyjdzie żona, może będzie wiedziała.
– Bardzo dziękuję za rozmowę, już nie będę przeszkadzał.
Zniknął w tłumie, jakby rozpłynął się w powietrzu. Kiedy pojawiła się Sylwia, nie byłem w stanie jej pokazać z kim rozmawiałem. A szkoda, bo trudno jej wierzyć, że najbardziej nierozmowny człowiek jakiego zna, wchodzi w interakcję z obcymi i zazwyczaj wtedy, gdy ona tego nie widzi.
Dziadek od dwóch wież w Gdańsku przypomniał mi się kilka tygodni później podczas zwiedzania Nara. Opowiadałem Oldze, że ktoś na ulicy, zazwyczaj starszy pan, może ją zaczepić, żeby sobie potrenować angielski. Osakański trening był bardziej z korzyścią dla mnie, bo dziadek mówił po angielsku doskonale. Ale Olga sobie świetnie poradzi jako trenerka, gdyby coś.
A „coś” wydarzyło się dokładnie w chwili, kiedy skończyłem swoją opowieść. Umknąłem na bok, żeby sprawdzić mapę, czy dobrze idziemy. Wiem już, że w interakcji Japończyka z gaijińską parą mieszaną, ten zwraca się do mężczyzny. A ja kompromitować się mogę przy obcych, przy swoich nie lubię. Kiedy zniknąłem zauważył Olgę, uff. Dziewczynie też się należy trochę japońskiej przygody.
Jeszcze raz się zdarzyło, że ktoś nas zaczepił, ale to był miejscowy, który nie tyle chciał trenować angielski (gorszy od mojego) ile był zwykłym dziwakiem, który chciał się czegoś dowiedzieć o gaijinach mieszkających w jego dzielnicy. Dziwak na maksa, ale tacy też są potrzebni. Reszta społeczeństwa zamiast siedzieć w domach i wymyślać niestworzone historie o obcych, wkrótce dowiedziała się od niego i przekazała dalej w postaci plotki, cośmy za jedni i co tu robimy. To przydatne. Łatwiej się żyje i przynajmniej ja czułem się mniej obco, kiedy już ta plotka poszła w świat. Zamiast się bać, zaczęli się nami interesować, albo zwyczajnie nie zauważać. Aż któregoś dnia pojawili się inni obcy… I wtedy nas o nich ostrzeżono:
– Pan wie? Trzeba zamykać mieszkanie i przypinać rower, bo cudzoziemcy się tu krecą.
Od epoki kamienia łupanego, ludzie bali się nieznanego. Znanego, boimy się mniej. Trzeba dać się poznać, nie tylko w Japonii.
Wooow! Ostro z tym rowerem!
Ja miałam kiedyś podobną historię z dziadkiem w komunikacji miejskiej w Kyoto. Nawet podarował mi odbitkę swojego zdjęcia góry Fuji z lat zapewne 80-tych.
P.S. No i co to za dwie wieże w końcu??
Pojęcia nie mam. Stawiałbym na Pomnik Poległych Stoczniowców. Co prawda tam są TRZY krzyże, ale na zdjęciach wygląda jakby były dwa. Poza tym stocznia, Gdańsk, Ła-re-sa… Brzmi sensownie? Może ktoś z Gdańska tu trafi i zweryfikuje.
Dwie wieże? W Gdańsku? Całe życie obok Gdańska mieszkałem i pierwsze słyszę. Może mu się Tolkien źle skojarzył, czy coś? 😉
Urodzony w Gdańsku i to koło stoczni. Od zawsze związany jestem z tym miastem ale za cholerę nie wiem o co chodzi z tymi dwoma wieżami. Może w programie pokazywali Trójmiasto i ukazał się kadr z Gdyni z dwiema wieżami Seetowers?
Pozdro z Gdańska
Nie wymagajmy, żeby przypadkowo spotkany człowiek z końca świata, pamiętał szczegóły przypadkowo oglądanego programu w TV. Nie miałem pojęcia, że jest w Polsce coś takiego jak Sea Towers. Wow, chcę to zobaczyć.
Zapraszam na wycieczkę po 3city chętnie oprowadzę 🙂