To był szalony weekend w Warszawie. Odbywały się jednocześnie zawody karate, kyudo o battodo.
Zawody karate sobie odpuściłem, widziałem ich już wiele. Ale nigdy nie byłem na zawodach strzelania z tradycyjnego japońskiego łuku. Kyudo niestety okazało się imprezą zamkniętą i nie dane mi było wejść na widownię. Szkoda, bo przez okno trudno było cokolwiek zobaczyć. Zawiedziony pojechałem wyładować się fotograficznie na lotnisko. Powiedzmy, że mi się udało. Choć bez rewelacji.
W niedzielę odreagowałem nie tylko fotograficznie. Na zakończenie trzydniowej sesji seminariów z battodo odbył się turniej, na który mogli przyjść wszyscy. Battodo, to nie starożytna szkoła miecza japońskiego. Powstała na przełomie XIX i XX wieku, kiedy Japonia po krótkim rozbracie z samurajskim mieczem, musiała dozbroić oficerów w broń białą. Katany z tamtego okresu były dość prymitywne w porównaniu ze swoimi kuzynami sprzed lat, ale tworzono je z potrzeby chwili. Dla wojskowych musiano opracować szybki i skuteczny system szkolenia w posługiwaniu się mieczem. Z tradycyjnych szkół zaczerpnięto proste, skuteczne techniki pozbawione ozdobników i filozoficznych ornamentacji. Na współczesnym polu walki nie miało to znaczenia.
Oczywiście po Wojnie na Pacyfiku, battodo przestało służyć zabijaniu. Zaczęło rozwijać się w kierunku znanym dziś. Głównym elementem treningu jest tameshigiri, czyli cięcie zrolowanych i namoczonych w wodzie mat ryżowych. Są to maty z tego samego materiału, co tatami, którymi wyłożone są podłogi w japońskich domach. Podobno taka mata przypomina konsystencją ludzkie ciało. Od lat nikt tego twierdzenia nie weryfikował i oby tak zostało. Wierzmy zatem tym, którzy robili to sto lat temu i takie tezy głosili.
Seminaria prowadził pochodzący z naszej ukochanej Osaki, soke Mitsuhiro Saruta. Posiadający 10 dan (najwyższy możliwy stopień) następca nieżyjącego już Taizaburo Nakamura, twórcy Battōdō Nakamura Ryū. A tłumacząc z polskiego na nasze – mistrz nad mistrzami, lepszego nie znajdziesz.
Na turnieju kończącym cykl szkoleń mistrz dał krótki pokaz umiejętności władania mieczem, oraz cięcia mat.
I… dopiero wtedy zrozumiałem, że ten szarobury, zgarbiony człowiek, to wspomniany mistrz. Patrząc na niego myślałem, że jest asystentem, tego drugiego, który rozmawiał z zawodnikami i trenerami. Oczywiście było odwrotnie. Kiedy jednak prawdziwy soke Saruta chwycił za miecz, nie chciałbym stać zbyt blisko niego. Poruszał się jak Yoda, nawet kolor miał podobny. Rach ciach, ciach, pięć mat na raz, żaden problem. Idealnie równe cięcie i wszystko wygląda na łatwe i przyjemne.
Nie jest łatwe i przyjemne. Ludzie trenujący kilkanaście lat mają czasem problem z idealnym przecięciem jednej maty. A to za płasko, a to za ostro, a to za mocno, a to coś tam… technicznych niuansów jest wiele, a każdy może prowadzić do tego, że ciecie się nie powiedzie.
Nim turniej zaczął się na dobre, pokaz dał jeszcze główny instruktor battodo w Polsce hanshi Tomasz Piotrkowicz ze swoim uczniem sensei Krzysztofem Barczakiem. Kumitachi, czyli spotkanie mieczy. Tak poetycko nazywa się aranżowana walka na miecze. Metalowe, nie drewniane. Miecze są tępe, tak na wszelki wypadek i nazywają się mozoto, ostrych (shinken) używa się tylko do treningu z matami.
A później na plac boju wyszli warszawscy samuraje. Trudnej sztuki cięcia mat podjęło sie tuzin zawodników. Poziom był wysoki, a decydujący głos w ocenie, kto zrobił to lepiej, zabierał sam mistrz Saruta. Mimo wszystko potrzeba było kilku dogrywek, aby wyłonić najlepszego w tym dniu.
Kiedy już uprzątnięto podłogę z „martwych” ryżowych mat, zawodnicy zaprezentowali się w kata, czyli formach z tępym mieczem. W porównaniu z kata karate, są one bardzo krótkie, więc wykonuje się je po trzy na raz. Miecze świstały w powietrzu, a władający nimi prezentowali swoje umiejętności techniczne.
Następnie coś, co lubię. Kata kobudo. Formy z bronią inną niż miecz. Bardziej zbliżone do karate. Większość zawodników pokazało kata z kijem bō,
ale były też rodzynki, jak:
tonfa,
nunchaku,
sai.
To nie koniec imprezy. Pamiętacie, jak pisałem o chanbarze? Samurajowie założyli kaski, odłożyli broń i zastąpili miecze ich miękkimi substytutami. Walki odbywały się tylko do jednego trafienia w tradycyjnych „samurajskich” konkurencjach. Z długim mieczem trzymanym oburącz (jak katanę) i dwoma mieczami, krótkim i długim, czyli tak jak walczył legendarny Miyamoto Musashi. Walki są tak szybkie, że ich fotografowanie, to prawdziwa udręka. Na 100 zdjęć, może jedno nadaje się do czegokolwiek, a tylko jedno na 300 jest dobre. Ale jak już wiecie, bogowie od fotografii mnie lubią. Fotka nie jest doskonała, ale w doskonałym momencie zrobiona. Blok nad głową krótkim mieczem i cięcie w nogę długim. Idealna kombinacja. A wszystko to, w wykonaniu Sylwii, jednej z dwóch kobiet w stawce.
Zastanawia mnie czy kata Kobudo bardzo przypominały te znane mi za karate?
Zdecydowanie są bardziej podobne do kata karate, niż te z mieczem. Krótkie bronie (tonfa, sai, nunchaku), często pozwalają na wykonywanie technik niemal identycznych do tych znanych z karate. Zwłaszcza jeśli chodzi o bloki. Długi kij, to osobna kategoria, ale broń względnie łatwa w obsłudze i intuicyjna. Takie jest moje zdanie. Jako junior zdobyłem srebro na Mistrzostwach Polski w kata kobudo, trenując z długim kijem mniej niż 10 godzin, ale mając dość poważne podstawy w karate.
Gratulacje.
Szkoda że kobudo nie jest tak popularne w Polsce :/
W Kyokushin tylko z bo kata występuje.
Pozdrawiam