Kiedy robiłem rekonesans internetowo książkowy po Ōsace, trafiłem na malowniczą świątynię w samym centrum miasta. Wydawało mi się, że jest warta tego, by ją znaleźć, a przy tym, nie musimy za bardzo zbaczać z typowo turystycznych szlaków.
Świątynia Hozen-ji, to tak naprawdę tylko kapliczka, która jest jedynym fragmentem znajdującej się tu niegdyś dużej świątyni. Figóra, która całkowicie obrosła mchem, to Fudo Myoo, strażnik buddyzmu, król mądrości, zapalczywy obrońca poczynionych zamiarów. Osakańczycy polewają figurę Fudo Myoo wodą, a to sprawiło, że całkowicie porosła mchem, który ma się dobrze, bo polewanie odbywa się tu niemal cały czas.
Mech… moje ulubione tworzywo akwarystyczne. Uwielbiam zakładać akwaria z mchami i ta przewlekła choroba trawi mnie już od dekady. Umiem też malować mchem, ale to zupełnie inna bajka. Tymczasem figura bogini porasta mchem, który co chwilę ktoś polewa wodą. Taki rytuał. Chlust, pieniążek, klaśnięcie, ukłon – niekoniecznie w tej kolejności. Nie jestem dobry w odprawianiu ceremonii obcych religii. Instrukcji nie ma, a z tego co zauważyłem, każdy modli się tu trochę inaczej.
Do świątyni niby łatwo trafić, ale niełatwo zarazem. Nam zajęło z pół godziny, zanim skręciliśmy w odpowiednio małą uliczkę. Nawigacja w telefonie wskazywała, że mamy skręcić w miejscu, które nie było zbyt wyględne. Było to bardziej przejście między budynkami niż uliczka. Jak dziura w płocie przy szkolnym boisku, raczej nie spodziewacie się, że nawigacja zna takie przejścia. A jednak. Do świątyni można dojść z trzech stron, a my zbliżaliśmy się do niej od tej najdziwniejszej, ale zarazem najbardziej malowniczej.
Druga, jest trochę normalniejsza, szersza i udekorowana lampionami. Tędy też szliśmy, na co wskazują zdjęcia. Ale absolutnie tego nie pamiętam.
Ostatnią opcją jest przejście, które wygląda jak wejście w bramę w Kazimierzu Dolnym. Tyle, że ta brama ozdobiona jest kanjiami, co w Kazimierzu raczej by nie przeszło. Którędy by tam nie iść, zawsze wydaje się, że to niemożliwe, by mapa była dobra.
Hozen-ji szybko stała się ona naszą ulubioną miejscówką i zawsze, gdy byliśmy w okolicy, zaglądaliśmy tam, choć na chwilę. O dziwo, kiedy opowiadaliśmy o tym naszym autochtonicznymi znajomymi, byli zdziwieni, że tam jest jakaś świątynia. Ale tak to już jest, że byle turysta zna zakamarki Warszawy lepiej ode mnie. Czemu mieszkańcy Ōsaki mieliby być pod tym względem wyjątkowi? Przewagą miejscowych jest to, że nie dają się naciągać i znają tanie knajpki, z lepszym jedzeniem niż w tych drogich. Choć trudno mi narzekać, bo w Ōsace nie czułem się naciągany ani razu.
Obok, po lewej jest chyba druga świątynia i może nawet trzecia. Albo to jedno i to samo, po dwóch stronach drogi. Albo kompleks jakiś. Przewodniki nic o tym nie mówią. Ale warto sie pokręcić, bo w promieniu 20 metrów jest co oglądać.
Świątynia jest dostępna całą dobę (tak to opisuje przewodnik), bo to bardziej kapliczka niż świątynia. Nie da się jej zamknąć. To taka:
zadaszona miejscówka, z zielonym pomnikiem, na rogu ulicy, przy knajpie.
Kadzidło, bogini, turyści, pielgrzymi, plusk wody, gwar przechodniów i zapach jedzenia. Czyli Japonia w pigułce.
Ciężko zrobić zdjęcie, bo wciąż ktoś chlapie i się modli. O ile nie mam nic przeciw chlapaniu, to nie zamierzam klapać migawką, podczas gdy ktoś próbuje zjednać sobie przychylność sił wyższych. Grozi to nie tylko potępieniem przez wytrąconego z kontemplacji buddystę, ale co gorsza, przez rzeczoną siłę wyższą też. A ja potępiany być nie lubię. I mogę sobie być innowiercą, ale jednak podpaść bogom nie chcę, nie ważne czy w nich wierzę i wyznaję. Modlitwa przed Hozen-ji zwykle jest krótka, kolejka też, ale czekanie na odpowiedni moment może przynieść coś nieoczekiwanego. Nam się trafiła kłótnia. I to nie taka delikatna sprzeczka, ale prawdziwa kłótnia, z rękoczynem i wulgaryzmem włącznie. I nie mam na myśli słynnego: ばか. Jeden elegancki mężczyzna próbował poskromić drugiego, mniej eleganckiego w zachowaniu. O dziwo ten „elegantszy” był bardziej wzburzony. Jeden z argumentów w wymianie zdań brzmiał mniej więcej tak:
– Ogarnij się brudasie i awanturniku jeden ty! Hańba tobie i twoim przodkom. Jak można się tak zachowywać? I jeszcze gaijini patrzą… Przynosisz wstyd całemu naszemu społeczeństwu… itd…
W tym całym wzburzeniu nastąpiło chwilowe, jednostronne zawieszenie broni, mężczyzna ukłonił się w naszą stronę z przepraszającym wyrazem twarzy (o ile Japończycy miewają jakiś wyraz twarzy), gwałtownie oplótł ramionami tego drugiego i wyprowadził z naszego pola widzenia.
Chwilę później nikt się nie modlił i mogłem spokojnie podejść z aparatem przed oblicze bogini. Za jej figurą buchają żelazne płomienie, których znaczenie nie do końca pojąłem. Czytałem w internecie kilka zupełnie sprzecznych informacji na ich temat, więc żeby nie wprowadzać nikogo w błąd i nie uzurpować sobie prawa do propagowania słuszniejszej interpretacji, nie podam żadnej. Płomień, to płomień. Coś tam zwykle pali…
Kiedy następnym razem będziecie wciągać ze smakiem Takoyaki na Dotonbori, pamiętajcie, że tuż za rogiem (mniej więcej) jest miejsce, które warto odwiedzić.
Kolejne miejsce trafia na listę „must-see”.
Jak będziesz w okolicy, to warto zakręcić się po okolicy. Zwłaszcza w tych ciasnych zakamarkach, które po polsku nazywamy uliczkami, choć nie jest to właściwe słowo.
Urocze zdjęcia. Ostanie
Czyżbyście zaczęli używać Lighroom’a?
No tak, ucięło mi pół komentarza 😉
Napisałam, że „ostatnie jest tak żywe, jakby zamszona postać miała zaraz zeskoczyć i sobie gdzieś pójść” 😉
Właśnie dotarło do mnie, że najlepszego zdjęcia (moim zdaniem) nie umieściłem na blogu. Ale niech tak zostanie.
Nie zgadzam się, żeby tak zostało! Jako stała czytelniczka domagam się najlepszego zdjęcia 😀
Zawsze używam LR. Przynajmniej od kiedy jest ten blog. Po takim pytaniu zaczynam wątpić w swoje fotki…