W wielu miastach Japonii jazda metrem to najwygodniejszy sposób poruszania się. Ale nie w Hiroszimie. Tu królują tramwaje. A metro? Cóż w ogóle go nie ma.
Ponieważ Hiroszima leży w delcie rzeki, grunt pod nią jest miałki i nie dość stabilny. Budowa metra byłaby kłopotliwa i kosztowna. Oczywiście w Japonii jedno i drugie nie stanowi specjalnego problemu. Kłopoty są po to, by je pokonywać. Najlepiej doskonałą organizacją i ciężką pracą. Idealne pole do popisu dla budowniczych. Kasa też się znajdzie. W końcu to bogaty kraj. Choć od ponad 20 lat mówi się, że jest kryzys gospodarczy. Kryzys po japońsku polega na tym, że PKB rośnie szybko, ale wolniej niż w Chinach i wolniej niż rosło w latach 60-tych. Czyli kiedy budowano coś z niczego.
Ale wróćmy do tramwajów. Torowiska tramwajowe były w mieście jeszcze przed wojną. O choć w jej ostatnich dniach wiele rzeczy uległo anihilacji, to one zostały. Ba, zostały też same tramwaje. Konkretnie cztery. Trzy z nich (model 650) jeżdżą do dziś.
Naprawdę.
Mają numery 651, 652 i 653. Można się nimi przejechać. Dla mieszkańców miasta to codzienny środek transportu, choć z pewnym bagażem historycznym. Oczywiście częściowo spłonęły, ale je odremontowano.
W latach osiemdziesiątych, wiele linii tramwajowych w Japonii likwidowano. Zamiast remontować, pozbywano się ich, a ruch pasażerski przeniesiono pod ziemię. W tamtym czasie wyprzedawano pozostałości starych linii. Wiele z ówczesnych tramwajów wykupiła Hiroshima. I choć większość taboru jest nowa, to całkiem sporo jeździ tych starych wagonów. Zachowano po kilka tramwajów z każdej dekady od wojny. Prawdziwie interaktywne muzeum tramwajów miejskich.
Tramwaje Japońskie są trochę szersze od naszych. I nawet te nowoczesne wydają się staromodne. Ale co tam? Fajnie jest. A na dodatek widać coś z okna, więc można poznać miasto, oglądając je z tramwaju. W metrze jest to niemożliwe.
Tramwaj stał się jednym z symboli miasta, obok papierowych żurawi i karpia. Mięliśmy okazję odwiedzić miejscową uczelnię artystyczną, a w niej podziwiać prace studentów. Na wielu z nich można było znaleźć namalowany tramwaj. W jednym cyklu poświęconym historii miasta tramwaj był na każdym obrazie. Oczywiście zajmował też jeden z mocnych punktów w kompozycji ogromnego obrazu będącego pracą zbiorową.
Nam dane było jeździć tramwajem kilkukrotnie. W przeciwieństwie do jazdy metrem w Osace, gdzie każdy bilet kosztował inaczej, w zależności, gdzie jechaliśmy, bilety na tramwaj w Hiroszimie zawsze kosztowały 180¥. Było to dla nas małym zaskoczeniem i za pierwszy przejazd zapłaciliśmy jakąś losową kwotę. Czas naglił, trzeba było wyjść, a nie wiedzieliśmy, ile zapłacić. Powiedział nam ktoś na przystanku (już po wyjściu). Nikt tego nie sprawdza, czy zapłaciliśmy, a jeśli tak, to ile. To Japonia, tu się nie oszukuje.
Opłatę uiszcza się wrzucając odliczoną sumę do puszki, będącej odpowiednikiem naszego kasownika. U konduktora można dowiedzieć się jak działa system i rozmienić grubsze pieniądze, na drobniaki, choć miejscowi robią to przy puszcze na opłatę. Bo puszki są w zasadzie dwie. Jedna rozmienia pieniądze, a do drugiej trzeba wrzucić odliczoną kwotę. Konduktor ma też inną funkcję, a mianowicie chodzi po wagonie i szuka czegoś. Jakiejś niepokojącej dziury w całym. Jeśli nie znajdzie, to zawraca i szuka dalej. Oczywiście na obu końcach wagonu, zaraz po obróceniu się, konduktor się kłania.
Poza zwykłymi tramwajami jest jeszcze miejscowa SKMka, czyli Astramアストラムライン. Nadziemna linia szybkich kolei miejskich. Zbudowana w 1994 roku wciąż jest rozbudowywana. Na razie ma 22 stacje i 18 km długości.
Śliczne te tramwaje. Jakbym miał okazję, to bym jechał od razu. 😀