Nie do końca wiem jak to się stało. Kiedy my jechaliśmy na zachód, do Hiroszimy, nasza gospodyni poruszała się na wschód, do Tokio. Tuż przed tym rozjazdem powstała lista wigilijnych dań i produktów potrzebnych do ich stworzenia, oraz takich, którymi można zastąpić te oryginalne.
Rui nie tylko nie zawiodła, ale… Nie wiem jak to nazwać. Kupiła wszystko. Niemieckie buraki w puszcze, włoskie suszone borowiki, austryjacką kiszoną kapustę, czarne śledzie chyba z Rosji, suszone owoce bogowie wiedzą skąd.
Wczoraj przed pracą zaczęliśmy gotować kompot z suszu, potem pojechaliśmy… gdzieś w góry. Na miejscu spotkaliśmy miejscowego urzędnika, który poszedł z nami dalej, wzdłuż drogi i razem z Riu zawzięcie dyskutowali o choinkach. Na koniec zostaliśmy zapytani o zdanie i dostaliśmy pozwolenie, by wskazaną choinkę sobie wyciąć.
Dostałem rękawice i piłę, więc do roboty. Przeskoczyłem przez barierkę górskiej drogi i kilkoma niezgrabnymi ruchami wyciąłem nam choinkę. Drzewko owszem jest iglaste i nawet kształtem przypomina choinkę, ale taką narysowaną kredkami przez dwulatka. Prawdę mówiąc jest szkaradne. Ale jest. I nawet nie przeszkadza, że kłuje niemiłosiernie, nie pachnie i jest przerzedzone jak włosy kontrolera biletów w porcie. Przynajmniej dwoje miejscowych postarało się, żebyśmy mięli świąteczne święta. Po pracy zaczęliśmy gotować barszcz, kapustę z grzybami, zrobiliśmy rybę w galarecie. Na karpia nie ma co liczyć. Dla Japończyków pomysł jedzenia karpia jest równie abstrakcyjny, jak dla nas zjedzenie chomika sąsiada. Można, ale po co?
W wigilię od rana gotowanie. Uszka do barszczu, pierogi z kapustą, pierogi ruskie. Udało się usmażyć rybę na masełku i w panierce, a nawet kluski z makiem i czarne śledzie z cebulką. W sumie 11 polskich potraw wigilijnych.
12 potrawa było Kurisumasu Keeki, czyli ciasto świąteczne. Nic specjalnego jeśli chodzi o walory smakowe. Ale ładnie wygląda i jest tradycją tych wysp.
Kiedy za oknem jeszcze świeciło słońce, a w ciemnej kuchni ja sobie pichciłem, to Sylwia zbierała za mnie nieprzyjemności. Co i raz chciałem jakieś kuchenne narzędzie, którego nie mogłem znaleźć. Sylwia pytała Rui san, a ta się wkurzała, że co kilka minut musi przez to biegać na strych. Wkurzała się oczywiście nie na mnie, tylko na posłańca. Sylwia tłumaczyła moje oczekiwania na jedynie słuszny język japoński, a więc bezpośrednio to ona czegoś chciała, a nie ja. Po mojemu narzędzia kuchenne powinny być w kuchni, a nie na strychu.
Okazało się, że na wałek do ciasta nie mam co liczyć, musiałem sobie radzić słoikiem. Maszynkę do mięsa zastąpiłem nożem do ryb i widelcem, a o obieraczkę do warzyw, lub mały nożyk postanowiłem nie pytać. Szkoda czasu.
Kiedy w pokorze kleiłem uszka do barszczu, Rui postanowiła to uwiecznić. Wtedy okazało się, że mój aparat jest cokolwiek za skomplikowany. Ona niby znała się na fotografii i nawet miała lustrzankę, a jednak… Teraz to ona zawracała nam głowę pierdołami. Mamy remis.
Sylwia tymczasem nakrywała do stołu i tradycyjnie ustawiła jeden dodatkowy talerz. Jakież było zdziwienie Rui san, kiedy go zobaczyła. Ale nie zapytała ,,dlaczego?”. Zapytała:
– Skąd wiecie?
– Wiemy, że co?
– Że będzie jeszcze jedna osoba. Zaprosiłam ją mailowo i to raptem 10 minut temu. Czytacie moje maile?
– To taka tradycja.
– Że czytacie maile?
– Że rozstawia się dodatkowe nakrycie, dla wędrowca.
– Kogoś kto przybywa z innej wyspy?
– Mniej więcej.
– Bo nasz gość przyjedzie z Hiroszimy. (Z innej wyspy).
Tym samym nieproszony gość okazał się proszony i trzeba było postawić kolejne nakrycie. A to było jeszcze trudniejsze do wytłumaczenia niż Wam się wydaje.
Przybyszowi zza morza na imię Kana. Jest bardzo kobieca. Lekko zaokrąglona na twarzy, prześlicznie uśmiechnięta, niejapońsko otwarta i kiedy się na nią patrzy, zwyczajnie chce się ją przytulić.
Przyniosła ze sobą Chirachizushi, czyli coś jakby kawałek sushi wielkości tortu. Pycha. Chcę to za rok na stole. Nawet gdybyśmy święta spędzali na pustyni.
Niespodziankom dziś nie było końca, więc za bardzo się nie zdziwiłem, jak z komputerowego głośnika zaczęły płynąć polskie kolędy. I grały tak przez kilka godzin.
Okazało się, że Kana lubi wino. Choć, tak naprawdę nie wino, tylko Nihonshu. Tą bardziej lajtową wersję sake. Sylwia i ja choć nie w swoim domu, to jednak czuliśmy się gospodarzami. Mówiąc wprost, polewaliśmy. Szklaneczki Japonek nigdy nie były puste. Choć istotnie szklaneczka Kany krótko bywała pełna.
Po kilku kolejkach nawet ja okazuję się rozmowny. Choć ku jednoczesnej uciesze gawiedzi i zażenowaniu Sylwii nie obyło się bez fazy „dziewczyńskiego śmiechu”. Cóż, tak już mam. Szybko się upijam, szybko zaczynam chichotać, szybko mi przechodzi, a na koniec mówię językami.
To ostatnie trochę przestraszyło Reiko i Rui, bo zaczęły się zastanawiać jak bardzo mnie obgadywały przez ostatnie dni, myśląc, że nie rozumiem. Miały rację, że mało rozumiałem, a to co rozumiałem jakoś mnie nie dotknęło.
Nie było Mikołaja, ale były prezenty. Wszystko jak w domu. Tylko ta palma za oknem i lampa grzewcza pod stołem były egzotyczne. I to, że Japonki siedziały w kurtkach, bo w domu było zimno jak w psiarni. I jeszcze językiem komunikacji, był japoński, jak nie trudno się domyśleć. Choć z angielskimi wstawkami. Ewentualnie rosyjskim tłumaczeniem. A w ostateczności niemieckim, którego nikt z nas nie zna, więc nie wiem i nie rozumiem jak do tego doszło.
Tą wigilię będę wspominał latami. Na krańcu świata, mieliśmy najbardziej świąteczne Święta jakie można sobie wyobrazić. Tylko rodziny brakowało…
Na koniec imprezy, około północy, kot śpiewał kolędy.
To było straszne.
https://youtu.be/3H4sqy1JMIA
1 thought on “Dwanaście potraw”