Łapanie okazji, to jak się przekonaliśmy nie zawsze jest wyzwanie. Ciekawi jesteśmy, jak to będzie na innych wyspach. Okinawa nas narazie nie zniechęca. Zaskakuje nawet skutecznoścą, która w kolejnych dniach podskoczyła do 200%
Nastał czwartek. Dzień zniszczenia. Rano poszliśmy na spacer po wyspie. Na oko to jakieś 2-3h. Lekko pochmurno, ale to dobrze, będą ciekawsze zdjęcia. Kogo obchodzi zdjęcie palmy, klifu, niebieskiego nieba i błękitnego oceanu? Nuda! A chmurki, dodają trochę kolorytu. Białorytu w zasadzie, ale zawsze co jakiś dodatkowy kolor.
No i taki…
…ten.
Najpierw zaczęło siąpić. Taki niewinny ciepły letni deszcz. Nawet nie deszcz, tylko woda w powietrzu. A my sobie drepczemy wesoło przez krzaki i polne drogi. A kiedy wyszliśmy z zarośli oczom naszym ukazał się ocean. I klif. Ekstra klif, ekstra fale, ekstra rośliny, ekstra kolory, ekstra wszystko i jeszcze do tego kraby biegały po skałach.
No bajka. Tylko zaczęło padać. Trochę mocniej. A my jeszcze w połowie wyspy. Przed nami ta potencjalnie fajniejsza połowa.
– Według mapy tu jest droga.
– Ale chyba jest nieaktualna.
– Mapa, czy droga?
– A widzisz tu drogę?
– Widzę zielsko. Zaraz wracam. Wezmę statyw do walki z zielskiem. (Maczety nie mamy).
– Nie idź, przecież widać, żę nie ma drogi.
No i faktycznie nie było. Przedarłem się przez zarośla na jakieś dwa kroki i zawróciłem. Dalej po prostu nie dało się iść. Maczeta to za mało. Tu potrzebny byłby…
…właściwie nie wiem co. Tych zarośli byle żelastwo nie przetnie.
Zanim wydostaliśmy się na asfaltówkę lało już jak z cebra. Okinawańskiego cebra.
Zawróciliśmy, bo choć byliśmy w połowie drogi, to zawrócenie było łatwiejszą opcją. A zrobiło się zimno, wietrznie, szlag by tą pogodę. Przez tydzień była taka jak w prognozach, najwyżej dwie godziny. Prognoza mówi: będzie padać, no to chodzimy z parasolem w piękną pogodę. Prognoza, mówi: słonecznie przez 3 dni, a my mokniemy, bo parasol został w hotelu.
Wieczorem, po prysznicu, zmianie ciuchów na suche wypiciu odpowiedniej ilości kakao, postanowiliśmy, że trzeba iść na zakupy. Znów przez most. To jakieś 1,5km w jedną stronę. Ale tym razem bierzemy odpowiednie kurtki i parasol.
Parasol… hahaha, taki wiatr, że pada z każdej strony a najmniej od góry. A do tego trudno taki żagiel utrzymać. Nawet na cztery ręce było trudno utrzymać go w pionie. Złożyliśmy parasol po dwóch minutach spaceru.
Na moście prawie urwało nam głowy.
– Czy jak podskoczę, to przelecę przez barierkę, czy jest za wysoka?
– Lepiej nie próbować. Chyba za wysoka, ale jak akurat dmuchnie od dołu…
To nie był dialog. Krzyczeliśmy do siebie, bo wiatr porywał słowa, więc musiały być głośne, żeby mimo to dotrzeć do uszu.
A w sklepie tłum. Już miałem zagadywać i brać na litość chińczyków zakotwiczonych w pensjonacie który widzimy z naszego okna, ale uświadomiłem sobie, żę oni mają dwuosobowe auto. Trudno. Wracamy jak przyszliśmy.
Ale nie zupełnie. Zaczęło wiać jeszcze mocniej, a deszcz był już dość odczuwalny. Kiedy w drodze powrotnej mijaliśmy środkowy fragment mostu, zatrzymało się przy nas auto.
– Wsiadajcie.
W autku śmierdziało papierosami, ale bez przesady, nie będę wybrzydzał. Nawet nie próbowaliśmy nikogo zatrzymywać. Samo się trafiło. Kierowca od razu zresztą zgasił papierosa. Nie musiał, to jego auto. Ale nie musiał też się zatrzymywać. Ciekawe, czy wiedział, że my gaijini? I czy gdyby wiedział też by się zatrzymał? Zajechał nas od tyłu, a przecież nie jesteśmy zieloni, ani szarzy, nie mamy czułków, macek, ani działek laserowych i bardzo długich palców, więc skąd miał wiedzieć?
Niby nieduża ale zawsze to jakaś podwózka. I na dodatek pod sam hotel. A pogoda psia, więc tym chętniej skorzystaliśmy.
Kiedy przyszło nam wyjeżdżać o świcie z Sesoko zgadnijcie gdzie był przystanek autobusowy. Oczywiście, że po drugiej stronie mostu i jeszcze trochę. A ja już mam zwichnięte kolano. Ale nie na tyle, żeby się wozić taksówkami. Choć może gdyby recepcja już pracowała, to by nam taksówkę wezwali. Nie ważne. Idziemy. Mamy ponad godzinę by dojść tam gdzie wczoraj szliśmy pół z hakiem. Damy radę. Pogoda ładna.
No i co? Kiedy myślałem o tym, że zraz zatrzyma się jakieś auto jadące w stronę Sesoko, a nie stamtąd zatrzymało się auto jadące w stronę Sesoko, a nie stamtąd.
200% skuteczności. Przez okno wychyla się (jak żołnierz z pociągu, czyli do pasa) młoda dziewczyna z telefonem w garści.
Acha, czyli szukają drogi, a nie chcą nas podwieźć. Co tam napisane na tym telefonie?
Co prawda po angielsku, bo wiadomo, że każdy biały mówi po angielsku, ale treść komunikatu prosta:
– Dokąd idziecie?
– Na autobus.
– Do Nago?
– Do Motobu.
– Wsiadajcie.
– Ale…
– Wsiadajcie. Podwiozę was na przystanek do Nago.
Kierowca wyskoczył, porwał nasze walizki i wpakował do bagażnika. A bagażnik miał konkretny. Auto też.
Był z Osaki. A my właśnie tam jedziemy, choć tym razem na krótko, bo tylko 4 godziny. Ale za mniej niż tydzień pojedziemy tam szukać mieszkania. Podpowiedział nam w jakiej dzielnicy jest fajnie, a gdzie tanio. Gdzie tanio ale nie fajnie i gdzie wygodnie, ale drogo.
Przyjechał tu pograć w golfa. To tylko 1600km.
Widział nas w hotelu.
Tak myślałem, że to on. Wciągał kluchy, w części wspólnej dla gości, gdy rano się tam kręciłem. A dziewczyna wczoraj grała na korytarzu w golfa. Mniej więcej.
Kim była dziewczyna trudno zgadnąć. Może żoną, może córką, a może jeszcze inaczej.
Nasz kierowca miał szorty, sportowe buty i puchową kurtkę. Nie od dziś wiadomo, że jeśli brzuch jest ciepły, to człowiek nie marznie. Dlatego można zimą chodzić w sandałach.
Okna w aucie były otwarte, więc, żeby dobrze się nam rozmawiało kierowca z Osaki jadący w złą stronę cały czas się do nas odwracał. Oczywiście mnie takie zachowanie napełnia obawą graniczącą z pogardą, ale ruch jest mały, a on dorosły. Tylko nie umiem zapiąć pasa w tym aucie. Nie umiałem też otworzyć i zamknąć drzwi, bo to się robi guzikiem, a nie ciągnie za klamkę jak barbarzyńca. Kiedy ja się tego nauczę? Języka miałem się uczyć, a nie obsługi cudzego auta.
Nasz przystanek (w Motobu) minęliśmy, zgodnie zresztą z deklaracją na moście. Podwózka miała być do Nago, miasta odległego o 10-15 kilometrów. Co by to była za podwózka przez pół mostu i kawałek? Niegodna Osakańczyka. Tokijczyka być może, ale to wieśniaki.
Zatrzymaliśmy się przy przystanku, z dokładnością do kilku centymetrów. Kiedy Sylwia i kierowca byli już pewni, że to dobry przystanek, mogliśmy opuścić pokład. W moim przypadku wygramalanie się było niezbyt zgrabne, bo kolano. Tymczasem moja walizka z lekkością (a wiem, że lekka nie jest) została dostarczona na przystanek. Walizka Sylwii została złapana przez to chucherko, dziewczęce, co wiele od tej walizki cięższe przecież nie jest. Wstyd i hańba.
Ołówki. Dwa, bo jest ich dwoje, a podwózka nie lada. Trzeba będzie poza kotem zabrać z Polski więcej dupereli. W tym tępie prezenty z Polski dla przygodnie spotkanych japończyków skończą nam się do niedzieli.
Osakańczyk uścisnął mi prawicę, godnie, wesoło po męsku. Adresu nie dał, pocztówki nie potrzebuje. I tak będzie przez tydzień opowiadał o tej przygodzie. Za to wręczył Sylwii drobne na bilet. Nawet nie takie drobne, bo na jeden cały i pół drugiego. Protesty nic nie dały. Słyszałem, że czasem za podwózkę wręcza się parę złotych. Choć sam nigdy nie dostałem, a kilku autostopowiczów wziąłem. Ale żeby dostać pieniądze za to, że zostało się podwiezionym?
Może będziemy to robić na pełny etet? Tematów na bloga nam wtedy nie zabraknie i jeszcze będzie za co zwiedzać.
Janusz
Osaka to nie miasto, to stan umysłu 🙂
Cieszę się, że siedzicie w tej Japonii, bo dobrze się czyta o Waszych przygodach.