Dymiący wulkan,
Gaijin moczy nogi,
Satsuma zimą.
W Kagoshimie występują trzy świętości. Saigo Takamori, wulkan Sakurajima i fioletowy, słodki ziemniak Satsuma Imo. W tej dokładnie kolejności. Zacznijmy od środka, czyli od wulkanu.
Sakurajima znaczy wyspa wiśniowych drzewek. Piękna, romantyczna nazwa. Ale ani to wyspa, ani nawet wiśniowa. O ile faktycznie trochę drzewek wiśniowych tam jest i zapewne pięknie będą wyglądać za miesiąc, to z wyspą już trochę gorzej, bo fakty geograficzne są trudne do podważenia. Wulkan to po japońsku 火山 (czyt. Kazan), czyli ognista góra. A ogniste góry lubią czasem wybuchnąć.
Ta konkretna jak raz pierdyknęła, to przestała być wyspą. Ale po kolei. Początek 1914 roku, to w Kagoshimie czas niezbyt przyjemny. Najpierw trwająca kilka dni seria trzęsień ziemi, aż w końcu 11 stycznia łupnęło porządnie. Wulkan wybuchł. Przez dwa dni dymiło na potęgę, kolumną w górę i lawiną w dół po zboczach. Trzeciego dnia, czyli 13 stycznia nastąpiło kolejne wielkie trzęsienie ziemi, zabierając ze sobą 35 ofiar w ludziach i zmieniając charakter erupcji na wypływ lawy trwający kilka miesięcy. Lawy wypłynęło tak dużo, że wyspa urosła i w jednym miejscu połączyła się z lądem. Na szczęście od strony miasta nie widać tego połączenia i nazwa została niezmieniona.
Ale dość tych przedwojennych opowieści. Na chwilę wróćmy do czasów naszych rodziców i dziadków. Czyli 1955r. kiedy wulkan znów zaczął dymić. I dymi do tej pory. Jest to zatem trwająca ponad 64 lata erupcja. Raz mniej, raz bardziej, ale jest. Czasem się zatka i chwilę nie dymi, a później odkaszlnie i dymi znów. Widzieliśmy kilka takich przerw. Zwykle trwają kilka, kilkanaście minut. Trzeba mieć wyjątkowy niefart turystyczny, żeby nie zobaczyć dymiącego wulkanu. A zobaczyć, jak wypływa lawa też nie jest wielkim osiągnięciem. Podobno, bo my akurat nie widzieliśmy. A szkoda. Mój „przeciwpancerny obiektyw kaliber 72mm” idealnie by się nadał do nocnych fotek wypływającej w oddali lawy. Ale cóż, do Kagoshimy na pewno wrócimy. W rankingu najfajniejszych miejsc w Japonii ląduje na drugim miejscu, zaraz za Osaką. Osakę będzie trudno przebić, bo blisko stąd wszędzie, a do Kagoshimy też tylko godzina lotu za 200zł.
Na wyspie z tego co widziłem, jest sporo plantacji ziemniaków. A to akurat dość logiczne, bo wulkaniczny popiół jest świetnym źródłem minerałów, więc wszytsko powinno tam dobrze rosnąć. A popiołu nie brakuje, leży na chodniku, trawniku i na samochodach. Podobno bywa go całkiem sporo. Podczas naszej wizyty, był jednak ledwie widoczny. Pewnie dlatego, że przez kilka dni padało.
Zwiedzanie Satsumy (dawna nazwa miasta i prefektury Kagoshima) podzieliliśmy na trzy elementy i postanowiliśmy realizować je w zależności od tego, kiedy wstaniemy i jaka będzie pogoda. Pogoda dnia drugiego była OK, czyli z przewagą słońca. Wczesnym popołudniem wzięliśmy ze sobą ręczniki i ruszyliśmy do portu. I tam niespodzianka, na prom nie da się kupić biletów. Straciliśmy prawie kwadrans na znalezienie kasy biletowej, a jak już ją znaleźliśmy, to okazało się, że biletów nie sprzedaje.
?
Bilet należy kupić na Sakurajimie, czyli jak już zejdziemy z promu. W zasadzie to nie bilet, bo nawet go nie dostaniemy. Zapewne drzewa się cieszą, ale dla nas to było zaskakujące/rozczarowujące.
Najlepsze zdjęcia wulkanu wychodzą z pokładu płynącego kwadrans promu. Dzień wcześniej patrząc na wulkaniczną sylwetkę i kilka białych chmurek zastanawialiśmy się, czy te chmury, to chmury, czy wulkaniczny kaszel. Okazało się, że kaszel. Na większości zdjęć jakie wcześniej widziałem popiół wydobywający się z krateru jest szary i jest go dużo. A nam się trafił śnieżnobiały.
W porcie po opłaceniu przeprawy promowej można w okienku obok kupić zdrapkę. I to nie jest żart. Wszyscy Chińczycy, którzy tu z nami przypłynęli i robili straszny hałas na promie, poszli kupować zdrapki. Pani w informacji turystycznej poleciła nam to samo.
Zanim jednak postanowiliśmy zostać Chińczykami turystami, sprawdziliśmy co i jak na własną rękę i nigę.
Zaraz za portem jest niewielka świątynia, do której zaprowadził nas miejscowy kot. Dokładnie tak było. Kot siedział na śrdoku drogi, a kiedy podeszliśmy wstał i ruszył do świątyni. Dobre 50 metrów zwierzak szedł prosto przed nami. Stałym, rwnym tempem, które wydawało się dla kota nienaturalne, ale wygodne dla nas. Tuż przed świątynią kot odwrócił się, spojżał zncząco na nas i zszedł z drogi.
Po rekonesansie okolic portowych wróciliśmy do portu po nasze zdrapki.
Zdrapka to tak naprawdę jednodniowy bilet na autobus, który przez godzinę będzie nas woził po tzw. małej pętli. Objechanie wulkanu zajmuje cały dzień i żeby załapać się na taki przejazd trzeba tu być wcześnie rano. Czyli następnym razem…
Teraz mała pętla, czyli kilkanaście przystanków to koszt tylko ¥500.
Na bilecie, zdrapujemy pola odpowiednie dla bieżącej daty. To bardzo prosty i intuicyjne rozwiązanie.
Kierowca wpuszcza turystów autobusu sprawdzając, czy zestaw kolorów na naszym bilecie się zgadza. Bo każdy dzień ma pszypisany kolor. Nie trzeba się wślepiać, jaka tam data. Kolory zwyle widać z daleka.
Na każdym przystanku można wejść i wyjść i to przez cały dzień, ale ostatni autobus odjeżdża już ok 16:30 więc, ten cały dzień to nie do końca taki cały.
Patrząc na mapę i knując, gdzie będzie najlepiej wyjść, pozwiedzać okolicę i wrócić następnym autobusem przegapiliśmy informację, że na każdym przystanku autobus zatrzymuje się na kilka do kilkunastu minut. W sam raz, żeby zrobić fotkę, przeczytać tablicę informacyjną i jeszcze kilaka fotek. Każdy zrobił zadowalającą liczbę samojebek (Chińczycy), albo serii zdjęć lustrzanką ze statywu (to ja). Sylwia czytała i serio, chyba tylko ona. Ja robię zdjęcia tablicom informacyjnym, żeby w wolnym czasie przeczytać ze zrozumieniem. Wiadomo jak to się kończy. Szukam tych zdjęć dopiero robiąc notatkę na bloga.
W chwilach, kiedy autobus mknie po ciasnych i czasem bardzo stromych uliczkach, pasażerowie mają okazję wysłuchać w kilku językach (japoński, chiński, koreańskiego nie jestem pewny i angielski) historii wulkanu. Jest ciekawa, a już na pewno Japończycy starają się, żeby taka była. Mnie wciągnęło. Przypomniały mi się zajęcia z geografii w szkole podstawowej, a to dobre wspomnienia.
Jednym z najdziwniejszych przystanków jest ten z pomnikiem… nie wiem, jak to nazwać.
Postawionym tu jako upamiętnienie całonocnego koncertu, który się tu kiedyś odbył.
Ostatnim dużym przystankiem jest ten na który wszyscy czekają. Położony najwyżej punkt dostępny cywilom. Wyżej mogą się dostać tylko naukowcy monitorujący stan i zachowanie wulkanu. A podchodzi się do tego dość poważnie, bo gdy nadejdzie dzień zagłady, to lepiej być daleko. W Kagoshimie nikt nie myśli o tym, czy nadejdzie dzień ewakuacji, tylko kiedy to nastąpi. A może przyjść jutro albo za tysiąc lat. A ewakuować będzie trzeba ponad 600tys. Ludzi, którzy nie mają ochoty wyjeżdżać stąd z powodu fałszywego alarmu.
Z punktu widzenia durnowatego turysty jestem zawiedziony, że wulkan nie dymi na samym szczycie, a z południowego, najniższego wierzchołka. Ten najwyższy ma 1117 metrów nad poziom morza. W prawdziwych górach taka wysokość nie robi wrażenia. Ale tu tak. Bo poziom morza po prostu widać.
Wieczorkiem, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi poszliśmy pomoczyć nogi. Było to pod koniec stycznia, więc chłód nieco doskwiera. Zwłaszcza kiedy słońce zaczyna się chować nad miastem po drugiej stronie zatoki. Ta romantyczna sceneria sprawiła mi niemały problem do rozwiązania. Siedzieć twarzą do słońca i cieszyć się widokiem panoramy miasta zalanego złotem i pomarańczem? Czy też siedzieć twarzą do wulkanu podziwiać oblewające jego stoki ostatnie promienie słońca tego dnia? Kolory też super.
Na szczęście siedzieliśmy na brzegu najdłuższej w Japonii wanny do moczenia nóg Ashiyu 足湯. Nie byle jakiego moczenia, bo wanna ma ogrzewanie napędzane mocą wulkanu. O tak, z rzeczy przyjemnych, ta jest bardzo wysoko w rankingu. Widok wulkanu zalanego blaskiem zachodzącego słońca, szum fal rozbijających się o brzeg wyspy kilka metrów za plecami i nogi ogrzewane wulkanicznym ciepłem. Zostaliśmy tam znacznie dłużej niż ustawa przewiduje. Przegonił nas dopiero chłód nadchodzącej nocy, kiedy wschodzący księżyc w pełni, przyćmił migoczące nad wulkanem gwiazdy.
Janusz
Widzę, że idziecie ”naszym śladem” 🙂
Sakurajime widzieliśmy nocą, a za dnia skryta była za deszczowymi chmurami. Więc my też mieliśmy turystyczny niefart nie widząc dymiącego wulkanu.
Pozdrawiam
Szymon
Szymonie drogi, my nie mamy rowerów…
Ale to się wkrótce zmieni. Kupimy rowerki i będziemy brykać po Osace i okolicach.
Już Wam zazdroszczę 🙂
A zauważyliście, że Japończycy zawsze jeżdżą na rowerach mając ustawione za nisko siodełka. Czy ktoś wie dla czego? Znajomy Japończyk stwierdził 'bo mamy krótkie kości udowe’ ale to mi i tak nie pasuje.
Pozdrawiam Szymon