O Kagoshimie słów jeszcze kilka.
Będąc w mieście nie sposób przeoczyć reklamy jednej z największych miejscowych atrakcji, która w praktyce jest „zamiejscowa”. Chodzi o kąpiel w gorących piaskach Ibusuki.
Jadąc ok. godzinę terkoczącym pociągiem na południe od Kagoshimy, dojedziemy do Ibusuki. Miasto słynie tylko z jednego, z plaży z gorącym piaskiem. Pół godziny marszu od stacji albo 10 minut autobusem i docieramy do Onsenu, który widać z daleka. A widać, bo w tym maleńkim miasteczku, w którym żyje garstka ludzi, nagle zrobiło się zbiegowisko. Wszyscy idą w to samo miejsce. O dziwo większość jest w yukatach, czymś co wygląda z daleka jak kimono, a tu pełni rolę szlafroka.
Nie wiedziałem do końca czego się spodziewać, ale nie spodziewałem się, że wejście na plażę odbywa się przez wielki budynek. Zaczynamy na górnym piętrze. Tu płacimy za wstęp, dostajemy swoje yukaty i możemy się rozdzielić. Każde z nas idzie do swojej szatni. Damskiej nie opiszę, ale Sylwia mówi, że wygląda z grubsza tak samo. Rzędy szafeczek, z których wybieramy sobie jedną, w zamku której jest kluczyk. Nic nadzwyczajnego, jeśli było się kiedykolwiek na basenie. Rozbieramy się do naga i zakładamy yukatę, zabieramy mały ręcznik (jeśli się nie wzięło z domu, to można za ¥100 kupić w automacie, a za trochę więcej duży, który przydać się może później. Z kluczykiem na nadgarstku możemy już iść.
Tylko dokąd?
Wejście na plażę opisane jest niestety tylko po japońsku. Ale wybór na szczęście mamy niewielki. Do łaźni, do wejścia albo tam, gdzie nie rozumiemy napisów. Odpowiednim kierunkiem dla nas jest ten ostatni.
Za drzwiami jest krótki korytarz, gdzie dostaniemy klapki, do chodzenia po plaży. Jeśli jest chłodno, to także kocyk do okrycia, a jest chłodno, bo jeszcze jest zima. W tym dokładnie miejscu postanowiłem zaczekać na Sylwię. Zostałem zaczepiony przez panią od kapci i kocyków, czy czekam na żonę. Nie zrozumiałem, bo pytanie było po angielsku. Mniej więcej po angielsku, czyli wymruczane w katakanie, tak jak Japończycy wymawiają angielskie słowa za pomocą swoich sylab. Było tam całkiem sporo dodatkowych literek plus miejscowy akcent. Jak się nie jest na to gotowym, to trudno zrozumieć. Za drugim razem już zrozumiałem. I jeszcze pytanie „gdzie masz aparat?” To dla odmiany już normalnie, czyli po japońsku.
Ano nie mam aparatu, zostawiłem w szafce. Kazała mi się czym prędzej wrócić, bo można z aparatem. Nikt skośnooki aparatu nie brał, dlatego zostawiłem, jakby nie patrzeć, to jednak łaźnia.
– Ale migusiem, bo żona zaraz przyjdzie. Gdyby przyszła, to ja ją zatrzymam.
Pobiegłem.
No dobra, nie biegłem, raz, że nie wolno biegać po szatni, dwa, że kolano nadal mnie bolało, trzy, że w moim wieku nie wypada biegać po aparat w publicznej łaźni. Wypada dostojnie pójść.
Tylko jak ja będę robił zdjęcia zakopany po szyję w piasku?
Wszelkie klamoty, czyli kapcie, kocyk, telefon (jeśli ktoś musiał wziąć), zostawia się już przy wyznaczonym przez obsługę sektorze plaży. Trochę zawiedziony jestem tym, że dostępna o tej porze roku część plaży jest kompletnie zadaszona. Ale i tak jest…
…dziwnie jest. Piasek jest wulkaniczny, dość gruby i ciężki. Do tego całkiem szary i gorący. Bardziej jak drobny żwir niż piasek. A pracownicy szuflują go łopatami, co brzmi jakby kopali groby. Zresztą trochę tak to wygląda. Każdy dostaje swój precyzyjnie wykopany dołek. Nie za płytki, bo piasek byłby za zimny, nie za głęboki, bo piasek byłby za gorący. A uwierzcie mi, że 2 cm robią różnicę.
Małym ręcznikiem owijamy sobie szyję i kładziemy się w swoim płytkim grobie. Zaraz też, ląduje na naszej yukacie pierwsza szufla gorącego piasku. Hmm… moje przewidywania się sprawdziły, nie było, kiedy i jak robić zdjęć. Tzn. gdybym był bardziej asertywny, to nie dałbym się zakopać od razu, tylko zrobił zdjęcia jak zakopują Sylwię, a później dopiero się położył. Ale nie byłem. Za pierwszym razem zawsze jestem zaskoczony i wszystko dzieje się za szybko. Dlatego większość tras i atrakcji turystycznych w miarę możliwości powtarzamy. Raz, żeby zobaczyć, jak to jest, a później, żeby czerpać z tego wiedzę i przyjemność.
Na szczęście pani, która mnie zakopała wzięła aparat i dość sprawnie, jakby znała instrukcję obsługi wszystkich możliwych aparatów napstrykała nam trochę fotek i schowała aparat do foliowego woreczka, których miała w kieszeni cały zwitek.
Ciekawe… pewnie, żeby się aparat nie zapiaszczył. Tak wtedy myślałem.
Jednak znajomość instrukcji to jedno, a wiedza jak skompensować ekspozycję, to drugie. O kadrowaniu nie wspomnę. Fotki są, ale ja bym takich w świat nie wypuścił, bo nie widać morza. A przecież na plaży musi być widać może, tylko wtedy ma to sens. Musicie uwierzyć na słowo, że w tej prześwietlonej części zdjęcia powinno być może. Nie będę go wklejał w Photoshopie, bo mi się nie chce. I nie umiem.
Na filmach z tego miejsca widać jak trudno jest wyleżeć zakładane 10 minut, bo piasek działa jak piekarnik. Ale zimą 10 minut upływa bardzo przyjemnie. Nikt nas nie wyganiał, zostaliśmy 20.
Najbardziej gorąco było nam obojgu w pięty. Piasek na tej głębokości miał trochę wyższą temperaturę niż pod plecami. Ale chłodny powiew zimy zabierał ciepło z brzucha. Zwłaszcza mojego, bo sporo odstaje. Wzorem naszych współtowarzyszy plażowiczów, zawołaliśmy panią z łopatą i poprosiliśmy o dosypanie trochę na brzuchy. Choć opis jest nieco nieprecyzyjny, bo były to tylko przy słowa.
– Sumimasen, onaka onegai.
– Przepraszam, brzuch proszę.
Czyn wyjścia spod ziemi nie jest taki prosty. Piasek jest naprawdę ciężki, a nasze ciała po gorącej kąpieli nieco rozlazłe.
A to dopiero początek atrakcji. Szybko okazało się, dlaczego naprawdę aparat trafił do woreczka. Wracając do szatni trafiamy do łaźni. Prysznic, który spłukuje niewytrzepany z zakamarków ciała piasek, spłukuje też zdecydowanie dużo nagromadzonego potu. Moja yuata była niemal całkiem mokra. Nie czułem tego aż tak bardzo będąc zakopanym, ale wstając poczułem. Spociłem się niemiłosiernie.
Po oddaniu yukaty do prania i wziętym prysznicu wstępnie oczyszczającym, czas na łaźnię właściwą, czyli szorowanie za pomocą mydła i gorąca kąpiel w wielkiej wannie. O tak, teraz rozumiem, czemu Japończycy tak to kochają, To po prostu przyjemne. Taaaaaakieeeeeee przyjemne…
Po tym jak zostałem zakopany, uprażony, umyty i ugotowany musiałem odreagować i wyjść na dach onsenu, na taras widokowy. Odrobinka zimna była w tym przypadku przyjemna jak w upalne lato.
Jeszcze na koniec, jakby relaksu było nam mało, poszliśmy do pokoju relaksacji. Na wygodnych fotelach, w pozycji bardziej leżącej niż siedzącej podziwialiśmy zachodzące nad miasteczkiem słońce, słuchaliśmy muzyki i nie robiliśmy nic.
Skutkiem czego Sylwia musiała mnie po chwili szturchnąć, żebym nie chrapał.
Na koniec dnia, jakby dobrego jeszcze było mało, weszliśmy do małej przydrożnej ramenowni i zjedliśmy zupę do złudzenia przypominającą w smaku żurek z makaronem, a czekając na pociąg wygrzewaliśmy nogi w przydworcowym ashiyu, a z angielska footbath. My takie miejsce nazywamy swojsko moczonogiem. Czy ktoś zna ktoś polskie określenie, na takie ashiyu?
Drobna rada, jeśli zdarzy Wamsię tam pojechać, a zwłaszcza pociągiem i postanowicie zostać w mieście po zmroku, to sprawdźcie zawczasu rozkład jazdy pociągów powrotnych. Zapewniam, że jeśli utkniecie na stacji na całą godzinę, to jedyną rozrywką na jaką możecie liczyć będzie uczenie się na pamięć imion trzynastu psów Saigo. Ibusuki jest na tyle blisko Kagoshimy, że Saigo tutaj też rządzi. Choć ubrany w Yukatę i z ręczniczkiem na głowie, znaczy przyjechał się wykąpać…
Janusz