Sylwia napisała maila do właściciela naszego mieszkania, że trochę chłodno jest i żeby nam może pokazał, jak włączyć ogrzewanie.
W ciągu kilku minut dostaliśmy odpowiedź, że niestety nasze mieszkanie nie posiada ogrzewania. Ale w schowku są dodatkowe kołdry i koce. Jesteśmy w Azji!
Trzeba się hartować. I przyjąć za normę, że kiedy szukamy druczków na poczcie, to najlepiej zapytać robota, który zna wszystkie języki świata. Ale jak jest nam zimno to trzeba upolować bawołu, żeby okryć się jego futrem, bo ogrzewanie jest wbrew prawom natury.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy następnego popołudnia wróciliśmy do domu, a tam był piecyk. I to nie piecyk na naftę, którego zakup zaczęliśmy powoli rozważać, tylko elektryczny. Czyli drogi w eksploatacji. A nasza umowa najmu nie uwzględnia wyrównania za zużyty prąd. Rachunek płaci właściciel.
Piecyk zadziałał jak marzenie i szybko ogrzał nasze 4,5 maty. Włączyliśmy telewizor, żeby się trochę odmóżdżyć i czajnik z wodą na herbatę, aby ogrzać się od wewnątrz.
I nagle:
cisza…
… i ciemność.
Ciemność widzę, a właściwie widzę, że nie widzę.
Ciemno w tym mieszkanku jest nawet w południe, bo okno wychodzi na tylną ścianę sąsiedniego budynku. Ale tak ciemno to jeszcze nie było.
– Korki?
– Chyba tak.
– Ale bez prądu nie ma Internetu, jak się dowiemy, jak to naprawić?
W tym dialogu wcale nie chodzi o to, że zamierzaliśmy googlować jak naprawić awarię prądu w Japonii. W Internecie jest wszystko, ale wątpię by było to. A już na pewno nie po polsku. Jednak jedynym środkiem komunikacji z naszym gospodarzem były maile. Nawet go nie widzieliśmy. Jak na filmie. Nie ma go jak zapytać, co robić. Ale wtopa. Przez chwilę ogarnęła mnie panika, że tak będzie do rana. Baterie do aparatów, laptop i telefony, wszystko już rozładowane, albo działa na oparach. Bez prądu jutro będziemy jeszcze bardziej bezradni niż teraz. I oczywiście piecyk nie działa, czyli za chwilę znów będzie chłodno. I głodno, bo nic jeszcze nie jedliśmy. Oczywiście kuchenkę mamy elektryczną.
– Wiem! – krzyknąłem pod nosem i wstałem uderzając się w głowę włącznikiem do światła wiszącym z sufitu. Zastanawiając się, czy na podłodze przed drzwiami leży coś cennego i delikatnego, co można zdeptać, a później żałować, skierowałem się w stronę drzwi.
Wydaje mi się, że na korytarzu widziałem coś czarnego wiszącego nad naszymi drzwiami. Wydaje mi się. Może, to nie zupełnie nad drzwiami, ale blisko i wysoko. Święty Antoni od bezpieczników, wysłał mi do głowy taki obrazek.
I dobrze mi się wydaje, to jest dokładnie to, czego nam trzeba, czyli bezpieczniki i to półautomatyczne, czyli wystarczy pstryknąć, nie trzeba nic wykręcać i wymieniać.
I stała się światłość.
Uratowani!
A już miałem prosić Antoniego o mapę do sklepu elektrycznego.