– Co to takiego? – Zapytała kelnerka w knajpie Issen Yoshoku, podając nam wodę. W pierwszej chwili nie zwróciliśmy na nią uwagi, no bo pytanie wydawało się nie do nas, tylko do siły wyższej albo do niej samej.
I chyba częściowo takie było, ale częściowo było do nas, bo jej wzrok niechybnie spoczywał na moim telefonie.
Historia tego pytania zaczyna się trzy lata wcześniej i niesie za sobą 10 minut konsekwencji. Podczas zwykłego, nocnego, pokiotyjskiego spaceru trafiliśmy na miejsce, które pachniało jedzeniem, co nie jest niczym nowym w tym kraju. Nowe natomiast było to, jak wygląda. A w zasadzie jak przyciąga uwagę.
Ile znacie knajpek, przed którymi stoi naturalnej wielkości figurka biegnącego chłopca? A ilu tym figurkom pies zerwał spodenki?
Stojąc tam i uśmiechając się mogłem zrobić tylko jedno. Wyjąć aparat, stanąć najstabilniej jak mogę i liczyć na to, że mimo słabych warunków oświetleniowych zdjęcie będzie jako takie.
I jest. Szybko stało się jednym z moich ulubionych. Do tego stopnia, że kiedy chciałem zamówić sobie nowy pokrowiec na telefon, to zamówiłem taki ze swoim zdjęciem. Oczywiście tym zdjęciem.
Po wielu miesiącach użytkowania, stało się to dla mnie tak powszednie, że już nie zwracałem na nie uwagi. Gdy znów byliśmy w Kioto cieszyłem się kiedy znaleźliśmy tą knajpkę ponownie, ale dopiero przechodząc przy niej drugi raz, przypomniałem sobie, że mam w kieszeni zdjęcie tego miejsca. Zrobiłem więc drugie. Tym razem takie.
Kilka wieczorów później, kiedy nasze żołądki dawały znać, że są puste, akurat znów przechodziliśmy w okolicy. Postanowiliśmy naprawić sytuację i wreszcie sprawdzić co dobrego tu dają.
Okonomiyaki.
Brzmi świetnie. Bierzemy. Wybór menu jest prosty. Okonomiyaki ze wszystkim albo ze wszystkim, bez mięsa. Jest to karczma z jednodaniowym menu. Duża sala wypełniona jest dużymi stołami, takimi przy których są ławki i taborety. Kelnerka mniej więcej pokazuje którą część stołu możemy zająć. Pora była wczesna, więc miejsc było jeszcze sporo.
Rozsiedliśmy się, jak zawsze, zdjęliśmy kurtki i położyłem na stole telefon. Zawsze tak robię. Przydaje się, żeby podczas oczekiwania na jedzenie przetłumaczyć napisy na ścianach, znaleźć na mapie nowy cel spaceru, albo drogę do wybranego już miejsca itd. Co się będę tłumaczył?
Tyle, że tym razem kelnerka przynosząc wodę nie była obojętna na to, co na stole zastała.
– Co to takiego?
– Telefon.
– ^-^
– ?
– Mogę zobaczyć?
– Proszę bardzo.
– Ale jak to?
Czy na tak zadane pytanie, można jakoś odpowiedzieć? Sylwia jednak podjęła próbę i tłumaczyła, że trzy lata temu, że zdjęcie, że zamówiony pokrowiec ze zdjęciem…
Telefon został zwrócony, oburącz, delikatnie jakby był relikwią.
Kiedy z rozbawieniem rozmawialiśmy o tej sytuacji, przybiegła kelnerka z koleżanką. Koleżanka to samo, czy może dotknąć, zobaczyć, że ach i och.
I nagle zniknęły. Wróciły do…
… chyba nie do pracy, tylko do przekazywania wieści dalej. Po chwili sytuacja się powróżyła z trzecią kelnerką i chyba czwartą też, a może to już nie była kelnerka. Ktoś zapytał, czy może zrobić zdjęcie, ktoś inny stał z dziwną miną nie wiedząc co powiedzieć.
Przez dziesięć minut byliśmy największą atrakcją turystyczną Kyoto, a może całej Japonii. Nawet inni goście się zainteresowali, ale nie czując więzi z tym miejscem na szczęście tylko patrzyli i się uśmiechali, bez robienia scen.
Po rzeczonych 10 minutach wszystko wróciło do normy. Prawdopodobnie pomogła w tym grupa turystów, która mocno mnie zainteresowała. Wszedł starszawy mężczyzna i powiedział 21osób. Byłem pewny, że się przesłyszałem. Sylwia też nie dowierzała, ale oboje usłyszeliśmy 21. Kto przychodzi taką grupą do knajpy, bez uprzedzenia?
Liczymy. 1,2,3, (…), 19,20,21. Zgadza się. I co dziwne, jak weszli, to nawet nie było ich widać, zniknęli gdzieś za rogiem i cisza. Tzn. cisza z naszego punktu widzenia, bo kelnerki musiały całą tą bandę jak najszybciej obskoczyć, więc u nas nic się nie działo.
Jeśli kogoś to interesuje, to znaleźliśmy w knajpie polski akcent. Naklejkę studenckiego klubu podróżnika, albo jakoś tak. A okonomiyaki było eksplozją smaków, ale też dziwną wariacją tego dania, czyli masą wymieszanych dodatków włożoną w kruchy naleśnik. Sylwia oczywiście dostała bez mięsa.
Przy wyjściu jeszcze poproszono, byśmy pokazali telefon kucharzowi, bo on „biedaczysko” nie widział, cały czas stojąc na zewnątrz i pichcąc swoje identyczne okonomiyaki na oczach przechadzających się tędy turystów. Na tym właśnie polega nietypowość tego miejsca, że klienci wchodzą do środka i nie robią tłumu przed. Tłum i tak ta jest, bo w Kyoto tłum jest wszędzie, a zwłaszcza 50 metrów od stacji Gion-Shijo.
Janusz
Zabawna sytuacja. 🙂