O tym co trzeba zrobić, żeby zabrać swoje ukochane zwierzątko do Japonii już pisałem tutaj. Ale po wykonaniu badań i szczepień pozostaje jeszcze jedno. Trzeba to zrobić, a rzecz wbrew pozorom nie jest taka prosta i przyjemna.
Nadchodził wielki dzień, trzeba więc było pójść z kotem do weterynarza. Wszystkie szczepienia i badania już zrobione, bilet dla kici kupiony kilka tygodni wcześniej, zgoda na lot ze zwierzakiem jest, ale teraz, na kilka dni przed lotem lekarz musi potwierdzić swoim majestatem, że kicia nie ma klinicznych oznak wścieklizny.
– No, nie ma, na 100% – tak powiedziała Pani weterynarz, po 2 sekundach od kiedy otworzyłem transporter, w którym był zwierzak. Ta przyjemność kosztowała oczywiście 50zł. Ale przygoda dopiero się zaczynała. Teraz nadszedł czas by Powiatowy Inspektorat Weterynarii potwierdził orzeczenie weterynarza. Tam nie trwało to 2 sek. Ale kosztowało tylko 25zł.
Potwierdzenie powinno zająć chwilę, ale wokół budynku jest remont, więc znalezienie wejścia było pierwszym wyzwaniem. Kolejnym włam do środka. Tak, włam, bo wejść się nie dało. Był protest. Przeciw czemu i komu już nie napisano.
Po odbiciu się od zaryglowanych drzwi postanowiłem je wywarzyć sposobem. Czyli od środka. Zadzwoniłem do osoby, która miała sprawę załatwić. Ale nie odbierała. No, to do zastępcy. Odebrał, ale jest w terenie, zadzwoń pan do biura. Znalazłem w Internecie telefon do biura i skrzeczący urzędnik na szumiącym kablu kazał (tak właśnie) przyjść za pół godziny. Mówi coś jeszcze, ale nie wszystko rozumiałem przez te trzaski.
Po pół godzinie drzwi były otwarte, a wewnątrz nawet kilka osób coś robiło.
Na szczęście do inspektoratu nie było potrzeby zabierać koteczka. Tam miała być tylko przybita pieczątka i podpis.
A może jednak nie?
Bo co by to był za urzędowy papier, gdyby poszło tak łatwo. Najpierw kazano mi poczekać. Ale nie tu, tylko tam, bo RODO. Później przydzielono mi osobę, która się sprawą zajmie.
I zaczęło się:
A dlaczego?
A po co?
A skąd taki pomysł?
A ten papier wygląda inaczej niż jest we wzorze!
A ten podpis jest parafką, a powinien być czytelny!
A co to znaczy?
Dlaczego nie jest po angielsku?
A gdzie pan masz numer permit?!?!
No i źle data wpisana!
Nie będzie potwierdzenia, zrób pan z tym porządek!!!
Ale ja mam inaczej w procedurze!
A kiedy pan żeś o to pytał?
A kogo?
A skąd na lotnisku wiedzą?
A kto to napisał?
A przecież to po japońsku?
Angielski nie jest obowiązkowy w polskim urzędzie!
A pan możesz kłamać, to musi być przetłumaczone przez tłumacza!
I tak pana nie wpuszczą, ale ja umywam ręce!
Tu pisz pan oświadczenie, że uprzedziłem, że to się nie nadaje!
Tu podpis i tu i jeszcze parafka i… a nie, wystarczy. Tylko data jeszcze!
Idę to skserować, musisz pan wyjść!
Mówiłem przecież, że RODO.
Masz pan, tam trzeba zapłacić i wrócić!
Proszę, miłego lotu.
Tylko nie przychodź pan z pretensją, bo podpisałeś pan oświadczenie.
W domu kicia dostała obrożę z feromonami, która miała ją uspokoić, a ja zacząłem się pakować.
Ruszyliśmy w drogę kilkanaście godzin później. Na głodniaka, żeby nie było sensacji. Uzbrojony w racje żywnościowe dla koteczka miałem zamiar częstować zwierzątko co jakiś czas, bardzo małymi porcjami, a i tak spodziewałem się, że w wyniku stresu nie będzie chciała jeść.
Pierwszy zonk spotkał nas już przy nadaniu bagażu i odprawie. Pani w okienku wiedziała, że komunikat w komputerze jest złośliwy i nieprawidłowy, ale komputer jej nie słuchał. Moja karta pokładowa nie chciała dać się wydrukować, bo mam nieważny paszport. Jak sprawdzałem, a zrobiłem to chwilę wcześniej, to był ważny jeszcze 6 lat.
Po dwóch telefonach i kilku nerwowych minutach drukarka ostatecznie wypluła moją kartę pokładową.
Zostałem poproszony o niezwłoczne udanie się do kontroli bezpieczeństwa. Niezwłoczne, oznaczało, że nie spotkam się z moją mamą przynajmniej przez kilka miesięcy, a przecież mieliśmy zobaczyć się za 20 minut na lotnisku. Nie zobaczymy. Niezwłocznie, to niezwłocznie. Trzy godziny do odlotu, ale jak się leci z kotem, to podobno czas leci szybciej. Einstein chyba coś namieszał w tej swojej teorii, bo o kocie nic nie wspominał.
– Ale kota, to chyba nie chce pan prześwietlać?
– Wolałbym tego uniknąć.
– I co teraz?
– Nie wiem, to Państwo odpowiadacie za bezpieczeństwo, my się dostosujemy.
– To pan weźmie kota na ręce, a my sprawdzimy transporter.
– OK, to brzmi rozsądnie.
Tak też się stało. Kicia oczywiście przyssała się do mnie z pazurkami włącznie. Na prośbę urzędnika odczepiłem kotka od siebie, żeby udowodnić, że nie chowam nic pomiędzy zwierzakiem i swoim brzuchem. Tzn. próbowałem to pokazać, ale kot odsuwał się ode mnie wraz z moim ubraniem. Obcięte wczoraj pazurki okazały się wystarczająco długie i ostre, by zaczepić o moją koszulkę.
– Dobra, wystarczy, jeszcze mnie zaatakuje.
Strachliwi Ci nasi mundurowi. Takiej rudości się przestraszyć? Toż to 100% cukru w cukrze. Zero ryzyka. Nie licząc złamanego serca.
Jeszcze tylko kontrola paszportowa i wygodnie usiedliśmy czekając na nasz samolot. Tak minęły niecałe dwie godziny. Aż tu nagle…
Spełniły się moje najgorsze obawy. Kocia fizjologia nie dała się oszukać. Pieluszka na dnie transportera nadaje się do wymiany. No cóż, lepiej teraz niż później. Jednak w łazience okazało się, że kicia jakimś skomplikowanym sposobem ominęła pieluchę. To dobrze i źle. Szybka akcja i posprzątane. Choć zapach pozostał.
Ale kiedy pasażerowie lotu LO79 zaczęli szykować się do zaokrętowania, kicia powtórzyła swój popisowy numer.
No nie. Naprawdę? Szybko do łazienki. A tam oczywiście wszyscy, absolutnie wszyscy pasażerowie lotu do Tokio stoją w kolejce, na ostatnie siku przed lotem. W tej dalszej toalecie też. Miyu okazała się być bardziej zestresowana niż sobie to mogłem wyobrazić. Ale i tym razem jakoś udało się sprawnie posprzątać.
Jeśli chodzi o przygody fekalne, to już się nie powtórzyły.
Przechodzimy przez kontrolę biletów i znów coś nie tak. Osoba sprawdzająca mi bilet chyba zagapiła się na kicię, bo nie oderwała tego czegoś, co miała oderwać. I kiedy już byliśmy w pół drogi do samolotu, ktoś inny się zorientował i kazał nam wracać, ale nie mówiąc, dlaczego. Przez głowę przebiegło mi tysiąc myśli i żadna z nich nie była dobra.
Nasze miejsca były dość daleko, musieliśmy przeparadować wzdłuż prawie całego samolotu. Nie liczyłem, ile razy usłyszałem zachwyty nad słodkością naszego neko i w ogóle zachwyty, że neko leci samolotem. Zresztą nie tylko japońscy pasażerowie nas zaczepiali. Polacy, Francuzi i Rosjanie też patrzyli na Miyu i każdy po swojemu się radował. Tylko po angielsku kot nazywa się tak jakoś: niepuchato.
Przywitaliśmy się z sąsiadami, a następnie zajęliśmy swoje miejsca. Ja na fotelu, a kicia pod fotelem przede mną. Byliśmy gotowi.
Ale, zawsze jest jakieś, ale. Ktoś szybko puścił plotkę, że to przez kota. Wiadomo, że koty potrafią unieruchamiać silniki odrzutowe samą tylko kocią myślą. Na szczęście głupie komentarze szybko ustały, bo kapitan poinformował, że to przez kilkoro pasażerów transferowych, którzy nie dotarli na czas i musimy na nich poczekać.
Nie mam pretensji. I nigdy mieć nie będę. Sylwia wraz z polską reprezentacją chanbary, kilka lat temu leciała na Mistrzostwa Świata do Japonii. Lot był z przesiadką w Amsterdamie. Wówczas samolot nie poczekał, na naszych sportowców, przesiadkowiczów, którzy odlecieli z Okęcia z małym opóźnieniem z powodu fatalnej pogody. Skutkiem czego było spóźnienie i doba oczekiwania na lotnisku na kolejny samolot do Japonii. A tam spóźnienie na połowę konkurencji, start z marszu, prosto z samolotu, bez śniadania, prysznica i choćby krótkiej drzemki. Dla niektórych rok przygotowań, zbierania pieniędzy i ciężkiego treningu poszły na marne, bo nie zdążyli wystartować. Pozostali musieli walczyć nie tyle z rywalami, co z własnym zmęczeniem. Zawsze będę o tym pamiętał i wszystkim opowiadał, że dla nas 15 minut opóźnienia przy starcie może dla kogoś innego oznaczać stracony rok, albo więcej. Kapitan obiecał nadrobić w locie. Nie było powodu by mu nie wierzyć.
Sam lot przebiegał spokojnie. Poza tym, transporter pod fotelem dawał nam obojgu szansę na kontakt wzrokowy. Oczywiście kotek zrobił to co kotki robią najlepiej. Prawie całą drogę spał. Tylko moja szalona fantazja ujawniła, że nie jestem aż takim optymistą jak myślałem. Kiedy Miyu spała, ja wpadałem w panikę, że jej małe serduszko nie wytrzyma tego napięcia. Podczas gdy tak naprawdę, to ja byłem zdenerwowany, a nie ona. Empiryczne sprawdzanie czy kicia ma się dobrze chyba ją denerwowało, bo patrzyła na mnie z takim wyrzutem, jakbym ją obudził podczas śnienia o wielkim, tłuściutkim tuńczyku. A przecież te sny miały się za kilkanaście godzin zamienić w jawę.
– Wegetariański dla pana.
– Dla mnie?
– Tak, miejsce D24, pan Janusz?
– Tak, ale ja… (czy powiedzenie w takiej sytuacji, że jestem normalny jest OK?)
– Chce pan zwykły posiłek?
– Jeśli to nie problem, to poproszę zwykły.
Przez chwilę się zastanawiałem, czy to nie jakaś grubsza pomyłka, przecież Sylwia zawsze do samolotu zamawia posiłek wegetariański. Jak to wegetarianka. Ja by tego nie zrobił, bo raz, że jestem za leniwy, a dwa, że ile można jeść bez mięsa? Wystarczy, że żywię się tak gotując w domu od 10 lat. A w tym samolocie jest wyłącznie mięsożerna część naszej rodziny.
Ostatecznie wymieniono mi wege na świninę. Kicia dostała trochę indyka, ale nie zjadła. A do picia musiałem ją namawiać patentem, bo po dobroci nie chciała.
Gdzieś nad wschodnią Azją, kiedy większość pasażerów spała poszliśmy na dłużej okupować toaletę. Pieluszka nadal czysta, ale kicia trochę ubrudziła się jedzeniem i zaczęło to nieprzyjemnie pachnieć. Nie była zbyt szczęśliwa, że chcę ją umyć za pomocą wody, ale była szczęśliwa, że mogła wyjść na trochę i rozprostować łapki. Prowizorycznie zmajstrowana na tę okazję kuweta okazała się zupełnie nie interesować koteczka. A przecież przez ostatnie kilka dni robiliśmy testy i wtedy z niej korzystała. No cóż, nic na siłę. Choć wejście do transportera wymagało odrobinę perswazji. Choć o dziwo niewiele.
Nad ranem dostałem posiłek lakto-free!!!
To jakiś okrutny żart? Co jeszcze?
Nie lubię walczyć z wiatrakami. Nie mam też ochoty robić większego zamieszania niż już zrobiłem. Ostatecznie naleśniki bez laktozy chyba nie są takie złe? Choć jak na posiłek bez laktozy, był całkiem ciekawie skomponowany. Naleśniki, biały ser i śmietana. Nie wiem, czy to wina wysokości, zmęczenia podróżą, czy jeszcze czegoś innego, ale moje wykastrowane śniadanie smakowało dość normalnie.
Nigdy nie pojmę jak to możliwe, że śpiąc więcej niż każdej innej nocy i nie robiąc nic poza jedzeniem przez kolejne kilka godzin podróży wychodzę z samolotu wymięty jak prześcieradło po wywirowaniu w starej pralce, a do tego nie mam siły i ochoty na nic.
Na szczęście mam misję. Iść na stanowisko kwarantanny. Ponieważ przeszliśmy już pół lotniska, postanowiłem zapytać pani w mundurku, dokąd mam iść i czy w ogóle idę w dobrą stronę. Odpowiedziała mi idealną japońszczyzną, że idę w dobrą stronę i że stanowisko kwarantanny jest za stanowiskiem odbioru bagażu rejestrowanego i żebym najpierw odebrał walizkę, a dopiero później poszedł z koteczkiem na kontrolę. Nie pytajcie jakim cudem to zrozumiałem. Nie powinienem był zrozumieć. Choć tak jak wspomniałem, odpowiedź była najprostsza z możliwych, bez ozdobników, ugrzeczniana itd. Każdy u kogo wizytował w domu japoński gazownik wie, że zawiłości języka sprowadzające do parteru jego małość i wywyższające moją wspaniałość mogą przez kilka minut komplikować tak prostą sprawę jak odkręcenie kurka z gazem. Na szczęście nie tym razem.
Na stanowisku kontroli weterynaryjnej przeszliśmy na japongielski, czyli tą wersję japońskiego, która jest obficie wzbogacana translacją na drugi z języków, którego nie znam. Zostałem grzecznie poproszony o wypełnienie trzech formularzy. Oczywiście wszystkie trzy były po japońsku. Sprowadzało się to do przepisania danych z tych formularzy, które miałem już wypełnione i poukładane w teczce, a które przysłała nam Emi san, czyli ta, z którą teraz rozmawiałem. Ona zajęła się rozszyfrowywaniem kanji, a ja miałem tylko przepisywać treść z odpowiednich okienek do innych okienek. Jakież to japońskie. Oczywiście doszło do małego nieporozumienia. Jeden z formularzy pomiędzy okienkami adresu wyjazdowego i wjazdowego zawierał znak na kraj. Ale który kraj? Japonię czy Polskę? Nie było to sprecyzowane, bo jak wspomniałem okienko było pomiędzy.
Emi san pomyślała przez chwilę i pokazała palcem, żebym wpisał tu ポーランド。 Jak usłyszałem, tak napisałem. A że kazała mi pisać po naszemu, to napisałem „PORANDO”. Kiedy zorientowałem się, że taki zapis jest cokolwiek bez sensu, bo chyba: „Poland” byłby lepszy, skoro wszędzie pisałem raczej po angielsku, tylko czasem w kanji, ona machnęła ręką i powiedziała, że wystarczy.
Kicia została zeskanowana skanerem do chipów zgodnym z ISO coś tam coś tam, który to chip 5 razy kazano nam sprawdzić, czy aby na 100% jest zakodowany w tym systemie, który można odczytać w Japonii.
Następnie zostałem poproszony o weryfikację numeru. Emi san zaczęła czytać cyferki, oczywiście po japońsku, a ja HAI-owałem (czyt. potakiwałem po japońsku) ochoczo ledwie powstrzymując się od śmiechu. Najpierw pomyślałem o wszystkich znajomych, którzy znają japoński stokrotnie lepiej ode mnie, ale liczą w tym języku jako tako, albo słabiej. Lata treningu karate się przydały. Może nie umiem załatwić nic w urzędzie, ale do dziesięciu liczę po mistrzowsku. Później jednak włączył mi się tryb Polaka kombinatora, który podpowiadał, że takie sprawdzanie numeru chipu nie ma najmniejszego sensu. Przecież mógłbym jej ściemniać, potakiwać byle co, byle tylko podbiła nam papiery.
Dokumenty zostały podstęplowane i nawet dostaliśmy jeden dodatkowy. Taki fest oficjalny, na papierze urzędowym i z wielką pieczęcią.
Jeszcze tylko kontrola celna, do której Emi san mnie odprowadziła i wręczyła urzędnikowi kopię dokumentów, wraz z tym różowym na którym napisałem PORANDO.
Zadano mi dwa niby proste pytania i wpuszczono pod cesarskie niebo. A niebo było tego dnia wyjątkowo niebieskie.
To teraz trzeba poinformować Sylwię, że jest OK i nie ma powodów do paniki.
A jednak są. W tych wszystkich przygotowaniach nie pomyślałem, że na lotnisku nie wypłacę pieniędzy z bankomatu. Tzn. penie mogłem to zrobić, ale miałem walizkę, kota, plecak fotograficzny i strasznie nie chciało mi się panikować, więc chciałem ograniczyć szukanie czegokolwiek do minimum. Mając przy sobie niewiele ponad 1000¥nie byłem pewny, czy zaraz nie stanę przed obliczem absolutu, czyli uprzejmym odesłaniem mnie w diabły ze słowami „genkin dake” – tylko gotówka.
Ale bilet na dworzec kolejowy kosztował równego tysiączka, więc problem na razie rozwiązał się sam. A na dodatek opłaciłem go kartą, czyli nadal miałem tysiąc w genkinie 😉
Przed Stacją Tokio zrobiliśmy sobie małą przerwę. Chwilę na słoneczku. Kicia wyglądała na równie zmęczoną co ja. Kupiłem dwie butelki wody w automacie. Jedną dla siebie, drugą do podziału.
Otworzyłem transporter, ale kicia tylko przymknęła oczka i wystawiła pyszczek na słoneczko. Nie interesowała ją woda, więc znów musiałem kombinować. Po tych wszystkich przygodach byłoby globalnym nieporozumieniem, gdyby zwierzak się odwodnił. Gołębie też jej nie interesowały. A przecież są takie same jak nasze, polskie, te które zawsze ją wkurzały i wyglądały jak smaczny obiad. Te za którymi potrafiła skoczyć z okna na 4 piętrze i które przynosiła do domu, kiedy mieszkaliśmy na parterze. Te same, które irytowały ją przez 5 lat mieszkania na 15 piętrze, gdzie gniazdowały nad naszym balkonem, ale to było za wysoko, by ryzykować skok. A teraz? Gołębie spacerowały nie dalej jak 2 metry od nas, a kicia tylko wystawiała się do słonka. Nawet nie próbowała wyjść na zewnątrz.
Kiedy ja kupowałem ludzką część biletu na pociąg (shinkansen), kicia rozpraszała uwagę wszystkich w kolejce za mną. Znów słuchałem achów i ochów.
Bilet dla kota kupuje się u konduktora. Kosztuje 280¥. W pociągu, w przeciwieństwie do samolotu, mieliśmy nadmiar miejsca. Po drugiej stronie wagonu ktoś wstawił wózek dziecięcy między fotele, co chyba dość dobrze obrazuje ile miejsca jest na nogi w shinkansenie.
Obudziłem się kilka minut przed Nagoyą. Chłopak siedzący obok zapytał, czy „neko daje dziobu”, czyli czy wszystko z kotem w porządku, bo jeszcze nie widział tak spokojnego zwierzątka. Moje serce stanęło, ale kicia pogłaskana poruszyła się i spojrzała znów z wyrzutem. Znów na mnie, a to przecież nie ja zasiałem tą panikę.
W Osace przygód ciąg dalszy. Sylwia nie dostała mojej wiadomości, którym pociągiem jedziemy, więc nie mogła nas powitać. Na szczęście zostawiła klucz do mieszkania w skrzynce na listy, a skrzynka jest na zamek cyfrowy, więc nie wymaga klucza.
Automat do biletów pożarł moje pieniądze, ale biletów nie wydrukował. Musiałem przekonać pracownika osakijskiego metra, że automat nie robi. Nie był zadowolony, kiedy oddawał mi pieniądze, ale chyba wiem, dlaczego. Powiedziałem, że wrzuciłem więcej niż wrzuciłem w rzeczywistości. Zobaczyłem, że automat nie reaguje i przestałem wrzucać monety, ale kiedy opowiadałem o awarii zapomniałem, że w garści wciąż trzymam 100¥. No cóż, karma wraca, oby niezbyt boleśnie. Trzeba szybko zebrać trochę tej dobrej.
Kicia spenetrowała swój nowy dom, popatrzyła na mnie z aprobatą, obwąchała Sylwii futon, skorzystała z kuwety i zwinęła się na moich kolanach w kłębek. Nadal trochę śmierdziała kocią karmą, którą umazała się w pierwszych godzinach podróży, a transporter też nie pachniał różami po przygdzie na Okęciu. Po tylu godzinach w transporterze futerko też przeszło tym zapachem. Ale i tak cieszę się, że najgorsze zdażyło się kiedy jeszcze mieliśmy „szerokopasmowy” dostęp do łazienki. Teraz czas na odpoczynek. Tak zmęczonego kociaka jeszcze nie widziałem…
Kiedy Sylwia wróciła z pracy, Miyu z zaciekawieniem patrzyła, kiedy oczy Sylwii niemal zalały się łzami radości. Kotek zawsze pozostanie kotkiem, więc foszek musiał być. No bo kto to widział, żeby zostawić zwierzaka na 3 miesiące tylko dlatego, że tak są skonstruowane przepisy wjazdowe dla zwierząt. No ale foch fochem, a tęsknota tęsknotą. Długo nie trzeba było czekać aż Miyu i Sylwia zleją się w jeden byt.
Pierwszy raz z powodu zmiany strefy czasowej miałem problemy ze spaniem. Ale nie spodziewałem się, że zwierzak, który jest genetycznie przystosowany do spania 20h na dobę też będzie miał jetlag. Objawiało się to głównie tym, że budziła mnie o 3:00 w nocy, żeby napełnić jej miskę. A rano nie reagowała na dźwięk wsypywanego do miseczki jedzenia.
Ostatecznie sporo przytyła, bo przez ponad tydzień jadła 4 razy dziennie. Do tego pokochała miejscowe jedzenie dla kota, które składa się z tuńczyka, tuńczyka i jeszcze jakiejś ryby. (Są dwa gatunki tuńczyków w tej puszce, a tuńczyka nigdy za wiele).
Janusz
Czekałam na tę relację. Dobrze, że szczęśliwie dolecieliście. Miyu w tym transporterze wygląda jakby w kosmos leciała 🙂
Zdjęcie na tatami rewelacyjne! Nie-mój kot, którym czasami się opiekuję, nigdy tak łanie nie pozuje.
Oj, tak, wszyscy cieszymy się, że ta przygoda już za nami i teraz możemy cieszyć się spokojnym życiem.
A jeśli ochodzi o pozowanie, to Miyu też nie zawsze była chętna. Zwykle ma to serdecznie gdzieś i odwraca się wiadomo czym w stronę obiektywu. Ale już dawno przestała się go bać. Lamp błyskowych też. Ale skoro robię jej zdjęcia co kilka dni, to już się nauczyła, że aparat nie gryzie.