Yabusame, czyli coś, co Sylwia zawsze chciała zobaczyć, a ponieważ jestem dobrym mężem, to ja też. Oczywiście jako człowieka przyspawanego do aparatu na stałe, nie musiano mnie wcale przekonywać. A o tym, że okazja się trafi dowiedzieliśmy się na trzy miesiące wcześniej.
Podczas mniej więcej spontanicznego, zimowego spaceru przez ogrody cesarskie, a następnie w stronę rzeki Kamo w Kioto wpadłem na genialny pomysł. Skręćmy do chramu Shimogamo, który znajduje się w rozwidleniu rzeki Kamo. Oczywiście rozwidlenie to tak naprawdę miejsce, gdzie Takanogawa wpada do Kamogawa, ale to połączenie ma idealny kształt Y.
Świątynia znajduje się trochę w głębi tego igreka, a ponieważ to chram shintoistyczny, to była szansa, że nie będzie zamknięty na cztery spusty, bo było już po 17:00, a w Japonii to pora, kiedy bogowie idą spać.
Oczywiście, że był zamknięty, ale nie na cztery. Coś tam dało się zobaczyć, choć jak się dowiedzieliśmy po trzech miesiącach, w sumie było tego niewiele.
Poza jednym. Był plakat informujący, że 3 maja będzie się przy świątyni odbywał turniej Yabusame. Zapisałem to w kalendarzu i wszystkie nasze plany układaliśmy tak, żeby 2 maja mieć wolne. Dlaczego tak? A no dlatego, że popełniłem literówkę zapisując, choć właściwie cyfrówkę, bo 2 i 3 to cyfry, a nie litery. Oczywiście kwestia nazewnictwa mojego błędy nie miała wpływu na jego istnienie. O mały włos, a byśmy przez to zaprzepaścili 3 miesiące oczekiwania. Trochę fartownie ułożyło się tak, że 3 maja też mieliśmy wolne.
No to hajda, wstajemy o świcie, bo do Kioto z Osaki jednak jest kawałek. Nie duży, ale jest. Trzeba wstać wcześnie, spakować pół tony sprzętu foto, bo nigdy nie wiadomo co się przyda, pogoda nie pewna, więc coś na chłodek, śniadanie zaplanowaliśmy po drodze, a na miejscu chcieliśmy być tak trochę ponad godzinę przed czasem, żeby zająć dobre miejsca.
Byliśmy i co? I o dobre miejsca trzeba było zawalczyć. Nie tyle łokciami, ile uporem i cierpliwością. Po stópce, po kilka centymetrów, ale przesuwałem się w stronę toru, którym będą przemykać łucznicy. Sylwie przeciskanie się odpuściła. Gdzieś na 20 minut przed planowanym rozpoczęciem wśliznąłem się w upatrzone wcześniej miejsce.
Yabusame, to turniej strzelania z łuku, do celu oczywiście, ale mniej oczywiste jest to, że łucznik siedzi na koniu. A koń galopuje. Wg informacji z głośnika, które cały czas miały nam przybliżać zawiłości turnieju, koń w trakcie przejazdu powinien biec z prędkością 50-70 km/h. Nie wiedziałem, że potrafią tak szybko, ale to tylko 400 metrów, a maksymalną prędkość osiągają pewnie tylko na chwilę. Podobno idealny strzał powinien paść w chwili, gdy wszystkie kopyta są w powietrzu. To nawet brzmi sensownie.
A jak Turniej Yabusame wygląda w praktyce?
Najpierw jest procesja, bo to również obrządek religijny, więc mocno sformalizowany. W procesji idą kapłani grający na tradycyjnych instrumentach, strzelcy i ich pomocnicy niosący różne rekwizyty.
Po procesji od świątyni wzdłuż toru, wszyscy zawracają. Później następuje otwarcie turnieju i kolejna procesja, tym razem zawodników na miejsce startu. Wszystkie te formalności zajęły chyba z 90minut.
A kiedy się zaczęło, to na ostro. Pierwszy zawodnik pokonał tor tak szybko, że ani ja, ani aparat nie byliśmy na to gotowi. Pomiędzy jednym, a drugim celem upływały niecałe 4 sekundy, a w tym czasie zawodnik musiał wyjąć strzałę z kołczanu za sobą, przełożyć przed siebie, założyć na cięciwę, napiąć łuk, wycelować i strzelić do drewnianej tarczy wielkości 0,5 metra, z odległości 5 metrów. Niby mało, ale chyba w tym „mało” tkwi cała trudność. Bo im bliżej jest do celu, tym szybciej on się przesuwa w względem jeźdźca.
Napinanie japońskiego łuku wygląda dość malowniczo, bo robi się to unosząc obie ręce w górę i rozciąga je na boki opuszczając. Strzała jest na mój gust strasznie długa, a łuk bardzo niesymetryczny. Strzelec jest ubrany dość kolorowo, przez co cały turniej zyskuje na atrakcyjności wizualnej.
Drugi zawodnik ruszył chwilę po pierwszym. Wystarczyło, żeby bufor aparatu się odblokował. Rach ciach, ciach i po wszystkim. No, bez kitu… Moje idealne miejsce okazało się idealne do oglądania, ale nie do fotografowania. Trudno, poprawimy jesienią, teraz starałem się zrobić co się dało, żeby było jako tako. A idealnie będzie następnym razem. Doświadczenie, rzecz bezcenna.
Po pierwszych czterech zawodnikach nastąpiła krótka ceremonia dekoracji strzelców. A później startowali ci trochę wolniejsi, mniej doświadczeni. Razem było pięć grup, po 4 zawodników.
Im dłużej trwał turniej, tył łatwiej było łatwiej było mi strzelać fotki.
Czy było warto? Ależ tak. Nie zawiedliśmy się ani trochę. Emocje były spore, wrażenia estetyczne jeszcze większe, a zaskoczyło nas tylko to, że ceremonia rozpoczęcia i zakończenia była tak formalna i przedłużająca się, bo po wszystkim zawodnicy w procesji znów udali się w asyście kapłanów do świątyni. A za nimi tłum widzów. W tym my.
Wtedy też okazało się, jak mało świątyni widzieliśmy poprzednio.
Janusz
Jeśli podobał Ci się ten post, skrobnij komentarz, a najlepiej zasubkskrybuj nasz blog. Zostaw swój adres email, a my powiadomimy Cię o kolejnych wpisach o tym: co, kiedy i dlaczego warto zobaczyć w Japonii.