Stara latarnia morska w Sakai nigdy nie będzie na liście najważniejszych zabytków Osaki. Ale przecież mnie to nie powstrzyma. Chciałem tam pojechać od kiedy znalazłem jej zdjęcia na Instagramie. Ale wiecie, jak jest. Są miejsca ważne i ważniejsze.
Jednak jak się ma rower, wolne popołudnie i tylko 7km do latarni morskiej, to co stoi na przeszkodzie?
Oczywiście, że lenistwo.
Ale przyszedł dzień, kiedy leń został pokonany przez ładną pogodę, a więc potencjalnie ładne zdjęcia. Wskoczyłem na pożyczony od Sylwii rower (na swój jeszcze nie uzbierałem) i ruszyłem w drogę. Tylko mniej więcej wiedząc w którą stronę. Droga prowadziła przy Świątyni Sumiyoshi Taisha, a do niej chadzamy dość często, więc wiedziałem, jak trafić. A dalej azymut na południe i w kierunku morza.
Oczywiście niepotrzebnie skomplikowałem sobie drogę jadąc wzdłuż linii kolejowej, bo ta nagle się skończyła. Znaczy droga nie linia. Pociąg miał swój prywatny most, po którym ja pojechać nie mogłem. Musiałem znaleźć inną przeprawę przez rzekę Yamato.
Rzekę, która przecina słynną równinę Yamato, na której mieszkamy. Tu, gdzie wszystko się zaczęło, gdzie porty i miasta takie jak Naniwa (Osaka) i Sakai istniały od zawsze.
Gdyby nie słynna rzeka, to nawet bym nie zauważył, że jestem w innym mieście. Ale byłem, a to oznaczało, że już jestem blisko.
Wiedziałem, że za drugą „smródką” muszę skręcić w prawo. Tamto prawo, bo jadąc cały czas lewą stroną ulicy musiałem się zastanowić, gdzie mam skręcić. Dalej zupełnie niepotrzebnie pojechałem za innym rowerzystą, który wyglądał jakby jechał rekreacyjnie. Niestety jechał nieśpiesznie, bo gadał przez telefon, a w drugiej ręce miał puszkę piwa. Ech… rower, to narzędzie dające modyfikator -90% do praworządności.
Nadrobiłem trochę drogi, bo znalazłem się po złej stronie autostrady. I teraz zobaczyłem coś, co potwierdza teorię Sylwii, że Japonia jest ładna tylko na zdjęciach. Autostrada jest oczywiście nad ziemią, na betonowej, szarobrudnej estakadzie. Wokół krzaki, które chyba urosły tu same i nikt ich nie pilnuje, więc nie są idealnie przystrzyżone i podlewane. Bardzo to niejapońskie. Latarnia jest dokładnie pod zakolem autostrady na ładnie wyglądającym nabrzeżu, ale jego ładność możemy podziwiać tylko patrząc przed siebie i w stronę morza, pod żadnym pozorem nie wolno się odwracać.
Jest tu sporo schodków, które chyba służą jako miejsce do siadania, a na ścianach budynków portowych za latarnią namalowane są stare drewniane statki handlowe.
Sama latarnia morska stoi w jej pierwotnym miejscu. Zbudowana na planie sześciokąta wieża ma tylko 11,3m i jest jedną z najstarszych drewnianych latarni morskich w zachodnim stylu. Zbudowano ją z dotacji mieszkańców Sakai w 1877 roku, czyli wkrótce to otwarciu Japonii na handel z zachodem. Zaprojektował ją Anglik Bigglestone i początkowo służyła do nawigacji głównie europejskim i amerykańskim statkom handlowym.
Latarnia morska w Sakai miała niecałe 100 lat, kiedy uznano, że nie ma sensu by dalej funkcjonowała. Jej zielonkawe światło z naftowej lampy nie tylko jest za słabe we współczesnym świecie, ale przede wszystkim budynki portowe zasłaniają ją od strony morza. Tzn, że widać ja dopiero kiedy wpłynie się do portu. Wyremontowana w pierwszej dekadzie XXI wieku będzie już tylko miłym oku zabytkiem służącym głównie fotografom.
A ja przecież pojechałem tam po zdjęcia zachodu słońca, bo słońce zachodzi o tej porze roku idealnie na wprost wejścia do portu. Niestety wraz z miejscowymi dziadkami patrzyłem, jak słońce zachodzi za chmurami, a nie za horyzontem. Oni byli bardzo zawiedzeni i nawet mnie za to przeprosili, jakby to była ich wina. Rozchmurzyli się dopiero kiedy powiedziałem, że mieszkam niedaleko i choć faktycznie jestem tu pierwszy raz, to na pewno nie ostatni. No i wtedy jeden z nich pstryknął fotkę wychodzącego zza chmur, cienkiego księżycowego rogalika. Nie musieli mnie długo namawiać, żebym zrobił podobną. Moja jest ostrzejsza, bo statyw robi robotę.
Byli to pierwsi fotografujący emeryci jakich spotkałem w Japonii, którzy przyszli na plener bez statywów, filtrów i aparatów za miliony kosmojenów. Może dlatego tak chętnie ze mną rozmawiali i była to konwersacja, w formie którą lubię. Czyli bez spinki i uczucia niezręczności, kiedy przez chwilę nikt nie miał nic do powiedzenia. Oni próbowali mówić po angielsku (choć jeden mówił w tym języku naprawdę dobrze), a ja próbowałem po japońsku. Rozmowa się kleiła, więc chyba poszło nieźle. W kilkanaście minut zrobiło się ciemno, więc bezstatywowi fotografowie sobie poszli, wskazując mi miejscową marinę i twierdząc, że koniecznie muszę tam podjechać jak będę wracał, bo tam jest posąg ドラゴヌの神 [doragonu no kami], czyli chyba smoczej bogini. No i że tamtędy będzie bliżej.
Oczywiście mieli rację. Choć było bliżej, to droga powrotna wydłużyła mi się o pół godziny, bo musiałem! sfotografować to co tam znalazłem. Nie wiem, czy to smocza bogini, czy posąg Ateny, czy jeszcze coś innego. Ale fajnie wygląda. A po mojej stronie wody, tam, gdzie zaparkowałem rower, machał do przepływających statków zaklęty w brązie samuraj pod palmami.
Janusz
Jeśli podobał Ci się ten post, skrobnij komentarz, a najlepiej zasubkskrybuj nasz blog. Zostaw swój adres email, a my powiadomimy Cię o kolejnych wpisach o tym: co, kiedy i dlaczego warto zobaczyć w Japonii.